Zimowa smuta?

Początek 2023 roku wyznaczył szczyt zachodniej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Koalicja z Ramstein przekazała siłom ukraińskim znaczne zapasy amunicji i sprzętu wojskowego, pomogła w wyszkoleniu i wyposażeniu kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy, a wszystko to z nadzieją, że wkład ten doprowadzi do przesilenia na froncie. Tak się jednak nie stało.

Realia końcówki 2023 roku są z goła odmienne. Impas na froncie nałożył się na problemy wewnętrzne państw Zachodu. Spór budżetowy paraliżuje amerykański Kongres, blokując jednocześnie przyjęcie nowego pakietu pomocowego dla Ukrainy. Postawiony pod ścianą prezydent Biden przyznaje, że zamiast wsparcia trwającego „tak długo jak to będzie konieczne”, bez nowych środków pomagać będzie tylko „tak długo jak to będzie możliwe”. Podobnie dzieje się na forum Unii Europejskiej, gdzie wszelkie ruchy blokowane są przez Węgry.

Powstały kryzys decyzyjny Zachodu, wykorzystywany jest z powodzeniem przez Rosję, która po długich miesiącach niepowodzeń z entuzjazmem odzyskuje kontrolę nad narracją. W ruch poszła buńczuczna propaganda, agentura wpływu oraz tradycyjni sprzymierzeńcy Kremla. Wszystko po to by przekonywać o bezcelowości dalszego wsparcia, jak i oporu wobec wszechpotężnej Rosji.

Pora więc zadać pytanie, co stałoby się gdyby pomoc Zachodu została faktycznie wstrzymana, a działania wojenne uległy zawieszeniu? Ile lat potrzebuje Kreml na odbudowę potencjału, a wreszcie, na ile realna i bliska, byłaby w takim scenariuszu konfrontacja Federacji Rosyjskiej z państwami NATO?

Blisko przed rokiem wyemitowaliśmy naszą miniserię przedstawiającą kaskadowy scenariusz wydarzeń, który w efekcie mógłby spowodować trzeci upadek Rosji w ostatnich 100 latach. Również autor niniejszego skryptu - Filip Dąb-Mirowski przedstawiał podobny scenariusz we wrześniu 2022. W obu tych przypadkach koncept ten bazuje na jednej kluczowej zmiennej - założeniu stałego i silnego, zachodniego wsparcia dla Ukrainy. Tylko dzięki niemu, Ukraina posiadałaby potencjał potrzebny do wypchnięcia sił rosyjskich ze swojego terytorium i przywrócenia granic z 1991 r. To oznaczałoby wojenną porażkę Federacji Rosyjskiej i niechybnie doprowadziłoby do potężnych problemów wewnętrznych. Zresztą byliśmy świadkami pierwszych symptomów tego procesu. To podczas rebelii Prigożyna rosyjski system władzy był najbliższy załamania w ostatnich 30 latach. Rosyjskie wahadało znalazło się na historycznym dnie.

Druga połowa roku 2023 jednak odwróciła tę kluczową zmienną. Wsparcie dla Kijowa zamiast rosnąć, zaczęło maleć. Ponadto rozbudzone, sukcesami na Kijowszczyźnie, Charkowszczyźnie i Chersońszczyźnie, nadzieje na podobny triumf Ukraińców na Zapoprożu z różnych przyczyn nie zostały spełnione. Natomiast Kijów stracił panowanie nad narracją, co objawiało się m.in. niezgrabnością prezydenta Zełenskiego w relacjach z zachodnimi partnerami oraz wewnętrznymi sporami z dowództwem wojskowym.

Tymczasem, kosztem wysokich strat, Kreml przetrzymał trudną sytuację na froncie, dokonując porewolucyjnych czystek w armii w tym eliminując kierownictwo Grupy Wagnera i odzyskał panowanie nad rozchwianą strukturą władzy. W końcu również przestawił gospodarkę na tryb quasiwojenny, na co godzi się wytresowana rosyjska populacja. Dzisiaj wobec impasu dotyczącego wsparcia dla Ukrainy ze Stanów Zjednoczonych - w praktyce jedynego kraju posiadającego fizycznego zasoby by efektywnie dozbroić Ukraińców, wspominane wcześniej wahadło przechyla się w drugą stronę.

Kreml wyczuwa tę słabość, co utwierdza go w przekonaniu, że determinacja Zachodu osłabnie szybciej, niż topniejące zasoby Federacji Rosyjskiej. Jej problemy w dalszym ciągu są w swojej naturze strukturalne, zatem opisywany przez nas scenariusz, pozostaje w mocy. Jednak katalizator jego początku jest dzisiaj znacznie mniej prawdopodobny, niż miało to miejsce przed rokiem.

Postawa realistyczna zatem zmusza nas dzisiaj do zadania sobie pytania - w jakim tempie Rosja jest w stanie reaktywować swój potencjał, który pozwoli by zagrozić nie tylko Ukrainie, lecz całemu NATO. I od razu by z góry zbić głosy lekceważące porównywujące ze sobą suche liczby, które przemawiają za sojuszem, należy wspomnieć o dwóch aspektach. Między oboma ośrodkami znajduje się wielka asymetria ryzyka - Rosjanie są już w wojnie, NATO w niej nie jest. Po drugie Moskwie nie chodzi o deklasację całego sojuszu, lecz złamanie jej kolektywu - co wystarczy by pokazać, że NATO nie istnieje. Tym bardziej biorąc pod uwagę geograficzne wyzwania sojuszu.

Dotychczasowy, panujący od zeszłego roku konsensus mówił o perspektywie 5-10 lat, od momentu zawieszenia działań zbrojnych. Tyle czasu potrzebowałaby Rosja na odbudowę potencjału. Szacunki te są wypadkową strat sprzętowych poniesionych przez rosyjskie siły zbrojne na Ukrainie, oraz potencjału produkcyjnego/remontowego rosyjskiego przemysłu. Do tego dochodzi szereg innych parametrów jak mobilizowanie zasobów ludzkich, amunicyjnych, rakietowych, możliwości finansowych, wpływu sankcji itd. Najnowszy raport Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej określił perspektywę możliwej konfrontacji Rosja-NATO na 6 do 10 lat.

Istnieje jednak taka ścieżka historii, która termin ten może skrócić. Mówił o tym ostatnio szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jacek Siewiera. Jego zdaniem Zachód powinien zakładać mniej optymistyczny scenariusz i być gotowym w 3 lata.

- To czas, w którym na wschodniej flance musi powstać potencjał będący jasnym sygnałem odstraszającym przed agresją - podkreśla.

Zatem zachód powinien być gotowy na konfrontację zanim Rosja osiągnie stan pozwalający na wznowienie agresji. Tylko w ten sposób jesteśmy w stanie powstrzymać Kreml przed rozpoczęciem kolejnej wojny. Podobny mechanizm nie zadziałał w sprawie Ukrainy, właśnie dlatego, że Putin uznał NATO za zbyt słabe do realnego działania. Pomylił się, ale tylko trochę.

Do niedawna można było uznawać szacunki mówiące o 5-10 lat za miarodajne, ale historia jest jak rzeka, wiecznie płynie i nie należy tracić czujności. Porażka kontrofensywy oraz słabnące wsparcie są parametrami mogącymi zmienić te rachuby.

Więc jaki jest ten, na razie teoretyczny, czarny scenariusz, gdyby wsparcia zabrakło?

Jeśli na Ukrainie dojdzie do wymuszonego zawieszenia broni albo czegoś na wzór działań ATO (tzw. operacji antyterrorystycznej w Donbasie) lat 2014-2021, to taki stan pozwoli Rosjanom na oddelegowanie części produkcji na potrzeby odtworzenia potencjału. Słabnięcie poparcia Zachodu doprowadzi też do osłabienia woli zacieśniania sankcji. Nie wystarczy bowiem ich nałożenie, konieczna jest ciągła modyfikacja niepozwalająca na ich obchodzenie. A tak właśnie stało się po 2014 roku i tak zaczyna dziać się teraz. Wystarczy chociaż wskazać na gospodarki Azji Centralnej, której wymiana handlowa z krajami Zachodu, głównie Niemcami - nagle wystrzeliła w kosmos. Brak konsekwencji doprowadzi do naturalnej erozji relacji między państwami wschodniej flanki, a tzw. starą Europą, ponieważ coraz bardziej różnić ich będzie percepcja zagrożenia.

Pauza i zmiana priorytetów, a także osłabienie woli Zachodu otworzy także okienko dla Chin, które niechybnie będą chciały pogłębić uzależnienie Kremla, poprzez cyniczno-transakcyjne wsparcie produkcyjne i technologiczne. Już dzisiaj Rosja zmuszona jest sprzedawać Chinom surowce po bardzo zaniżonych cenach, a co więcej, ponosić pełen koszt budowy infrastruktury przesyłowej. W tym samym czasie chińskie firmy zdobywają monopol rynkowy w dostawach elektroniki czy samochodów. Ryzyko nałożenia sankcji na Pekin, tylko z uwagi na dostawy linii technologicznych albo licencji, w opisywanym scenariuszu będzie raczej maleć, niż rosnąć.

W ostatecznym rozrachunku uczynienie z Rosji chińskiego psa łańcuchowego rozbije konsolidacje Zachodu, rozciągnie amerykańskie zasoby i da możliwość rozgrywania relacji w kontaktach bilateralnych, co będzie kolejnym krokiem do realizacji budowy nowego, multipolarnego globalnego ładu. W tym kontekście można postawić tezę, że Chin nie stać jest na porzucenie Rosji, z uwagi na ryzyko realizacji amerykańskiego marzenia o jej odwróceniu przeciwko Pekinowi. W obecnej chwili są to nadal odległe plany, ale jeśli Waszyngton nie pozwala na złamanie rosyjskiego kręgosłupa, to właśnie m. in. z tego powodu.

Takiemu postępującemu rozprężeniu Zachodu, może też sprzyjać ewentualna prezydentura Donalda Trumpa i dojście do głosu jego ruchu MAGA. Podczas debat w Kongresie, w których MAGA mówi jednym głosem z radykalną lewicą, widać że obie te grupy łączy sympatia do Rosji i zapędy izolacjonistyczne. Jakby tego było mało, Trump wielokrotnie zapowiadał, że błyskawicznie wymusi zawieszenie broni. Trudno jednak mieć nadzieję, że byłoby ono korzystne dla Ukrainy, takie można bowiem osiągnąć tylko z Rosją na kolanach.

Dla przykładu załóżmy więc, że zamrożenie konfliktu następuje mniej więcej na jesieni przyszłego roku (2024), choć np. sami Rosjanie oczekują, że pokonają Ukrainę w 2025 roku. Obchodzone sankcje oraz kondycja finansowa Rosji, pozwalają jej na kontynuowanie zbrojeń (choćby i na chińskich kredytach) w perspektywie następnych kilku lat. Pas jest zaciskany, Rosjanie są coraz biedniejsi, ale maszyna trzeszcząc jedzie dalej. Ziemia rodzi zboże i kartofle, płyną ropa i gaz. Jest więc co jeść, na czym jeździć i czym się ogrzać. Tak można przetrwać, nie mając wiele więcej, jeśli tylko ma się poczucie, że było warto. A zawieszenie broni w obecnym kształcie frontu uznane zostanie w Rosji za zwycięstwo i przekona ogłupione propagandą społeczeństwo do kolejnych wyrzeczeń.

Według ostatnich doniesień, Rosja w tym roku dostarczy na front maks. 2000 pojazdów. Z czego produkcja czołgów wyniesie ~600 sztuk (łącznie T90, T72B3M, T62M). Drugie tyle, powstanie różnych wariantów BWP, a kolejne 900-1000 egzemplarzy stanowić będą innego typu pojazdy (np. artyleria) lub takie, które poddane zostały „modernizacji” czyli wyciągnięte z posowieckich składów i przywrócone do służby.

Dla przypomnienia, tylko w ciągu czterech miesięcy kontrofensywy Rosjanie utracili ok. 3700 czołgów i transporterów opancerzonych, nie licząc pozostałych rodzajów ciężkiej techniki. Produkują więc mniej niż tracą, ale dzieje się tak tylko ze względu na intensywność prowadzonych działań. Dlatego tak bardzo zależy im na pauzie, o czym na wielu płaszczyznach przekonuje kremlowska machina propagandowa. W przypadku braku amerykańskiego wsparcia i niewystarczającej produkcji państw Europy - bowiem tego potencjału obecnie nie ma, jest odtwarzany ale zbyt wolno do potrzeb - Ukraina zwyczajnie nie będzie w stanie podtrzymać tempa wyniszczania rosyjskiego potencjału. Co gorsza, z trudem radzić sobie będzie z utrzymaniem obecnie kontrolowanych terenów. Formalna pauza nie jest więc konieczna, aby Kreml osiągnął oczekiwany rezultat.

Żeby mieć jakiś punkt odniesienia, przyjmijmy że rosyjskie zdolności produkcyjne sprzętu, który można przeznaczyć na odbudowę potencjału oscylować będą między 1000 a 1400 szt. wozów rocznie. Pozostała produkcja pochłaniana będzie przez działania na froncie i straty eksploatacyjne. Prosty rachunek da nam w 3 lata liczbę 3000-4500 wozów. Produkcja pocisków rakietowych, znowu odliczając wydatki na „zamrożony konflikt”, który jednak powodować będzie pewne straty - wyniesie 100 miesięcznie, 1200 rocznie, 3600 w 3 lata. Prawdopodobnie zbliżona będzie liczba dronów szahid i lancetów, choć irańska konstrukcja jest dużo prostsza, może więc być produkowana masowo.

Do tego Rosjanie na pewno rozwiną WRE (środki walki radioelektronicznej do zakłócania komunikacji i wrogich dronów), co już następuje, a gdzieś w tle toczyć się będzie powolna (tak jak teraz) rekrutacja kolejnych pokoleń. W ostatnim czasie Władimir Putin ogłosił kolejne zwiększenie liczebności armii, tym razem o 176 tys. ludzi - czyli miasto wielkości Radomia, tak żeby dobić do zapowiadanych ponad 2.2 mln żołnierzy.

Niezależnie od obecnych problemów, powodowanych stratami wojennymi, a „zatykanych” masowo zwalnianymi z więzień skazańcami, w następnych latach w wieku poborowym będą już fanatyczni nastolatkowie pokolenia „Z”. Jeśli dostaną pożywkę w postaci „wielkiego zwycięstwa”, czyli zawieszenia broni, z korytarzem zaporoskim i Donbasem wcielonym do Rosji, ich apetyty łaknąć będą kolejnych kęsów dla wiecznie głodnego imperium. Od małego są bowiem wychowywani w uwielbieniu wodza i nienawiści do świata zewnętrznego.

Mając powyższe na uwadze, za trzy lata Rosja może dysponować pokaźnym potencjałem, który wykorzysta dużo lepiej, niż to zrobiła teraz. Nie musi tak naprawdę odtwarzać całego swojego potencjału sprzed 2022 roku, a jedynie mieć zdolność do utworzenia większych sił bojowych niż przeciwnik. Bo też na czym polegał strategiczny błąd w ataku na Ukrainę? Czemu ta wojna jest dla nich straconą okazją?

Miedzy innymi dlatego, że na samym początku Kreml utracił kwiat armii i od tamtej pory jedyne co robi, to powstałe straty nadgania uzupełnianiami. Nie jest w stanie odbudować rezerw, które mogłyby przeważyć szalę. Zamiast tego, Rosjanie zmuszeni są do ciągłego uzupełniania bieżących strat.

Każda pauza to dla nich prezent z nieba. Rosyjski potencjał jest jedynie cieniem sowieckiego, ale mimo swojej prymitywności znajduje się już w trybie wojennym, rozpędzony jak stara Łada. Tymczasem Europa dopiero wsiada do swoich Mercedesów i Renault. Jeśli Rosjanom nie pęknie sparciała opona i nie wylądują na drzewie, to na metę dojadą pierwsi. Możemy na trasie tej metaforycznej rosyjskiej Łady sypać gwoździe, zamykać warsztaty samochodowe i rzucać ścięte kłody, ale do tego trzeba aktywnych działań i determinacji.

Teraz przejdźmy do NATO.

Ilu trzeba ludzi i sprzętu żeby zagrozić państwom bałtyckim - najbardziej wrażliwemu geograficznie obszarowi sojuszu? Co by było gdyby pod Pskowem zgromadzono - czysto teoretycznie - 150 tys. ludzi, 1000 czołgów i 2000 bwp? Potencjał absolutnie osiągalny w perspektywie trzech lat. Zbliżony do tego, co obserwowaliśmy podczas lutowej inwazji na Ukrainę, a zgromadzony w pobliżu trzech państw o granicach wielokrotnie krótszych od ukraińskiej, praktycznie z zerową głębią strategiczną. Do tego można śmiało założyć, że aktywna byłaby też kontrolowana Białoruś. Dyskusje o obronie państw bałtyckich toczą się już od kilkunastu lat, a NATO powoli konkretyzuje plany i działania mające je zabezpieczyć (mówiono o tym m. in. na tegorocznym szczycie w Wilnie).

Dotychczasowa polityka Waszyngtonu, polegająca na miarowym dozowaniu pomocy wojskowej Ukrainie i skalowaniu stopnia eskalacji, dobitnie pokazała Rosjanom, że pełnowymiarowy konflikt konwencjonalny bez użycia broni jądrowej jest całkowicie możliwy. Strony mogą narzucać sobie ramy konfrontacji, nie sięgając po środki ostateczne. A już szczególnie jeśli początkową agresję da się rozmyć w szarej strefie braku czytelnych definicji, kiedy możemy mówić o inwazji, a kiedy jest to tylko „operacja hybrydowa”. A przecież inaczej niż przed 2022 rokiem, Zachód nie dysponuje już pałką w postaci nałożenia sankcji, wobec tego musi być gotowy na fizyczną konfrontację. Tylko czy tak jest?

A Rosjanie są gotowi. Kreml z uśmiechem na ustach straci choćby i kilka dywizji pancerno-zmechanizowanych, jeśli będzie przekonany, że jednocześnie polegnie choćby kilka tysięcy żołnierzy NATO. Wierzą bowiem, że Zachód utracił zdolność do efektywnego prowadzenia wojny i da się złamać. Przyciśnięty do ściany zgodzi się na nowe rozdanie w Europie. W imię pokoju, a może spokoju. Powrócenie do koncertu mocarstw i ugruntowanie swojej pozycji będzie dla Kremla celem, który uświęci środki. Tak jak bez znaczenia było dla niego utracenie kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy podczas zajęcia Bachmutu.

Czujny komentator powinien zapytać, no dobrze, ale co z Ukrainą? Czy toczący się tam konflikt nie będzie, ku temu przeszkodą? Nie zwiąże Kremlowi rąk? Tak jest teraz, ale bez presji Zachodu, a przede wszystkim bez wydatnego wsparcia, Rosjanie są w stanie Ukrainę szachować, tak jak to robili wcześniej. Może jej nie pokonają, ale na pewno skupią się na wzmożeniu procesu „gnicia wewnętrznego”, tak żeby zniszczyć potencjał ekonomiczny, rozpalić konflikty, utrudnić reformy i osłabiać wolę oporu. Uważają, że są w stanie kontrolować konflikt o niższej intensywności, a w taki się ta wojna zamieni choćby i z tego tylko powodu, że nie będzie porządnych dostaw amunicji. Kijów utraci zdolność prowadzenia działań ofensywnych. Co więcej, jego ciągłe dotowanie przez Unię Europejską i inne zachodnie stolice podnosić będzie koszty aliantom, którzy w miarę upływu czasu staną się chętniejsi do ustalenia nowego układu sił w regionie. Tak na to patrzeć może Putin.

W takiej sytuacji nic nie będzie stać na przeszkodzie, żeby zacząć wymuszać na Amerykanach i Europie nowe rozdanie, zakomunikowane przez Kreml w grudniu 2021 r. Działania hybrydowe na wschodniej flance to oczywistość, do których wykonania nie trzeba większych zasobów. Jaki był koszt uszkodzenia rurociągu między Finlandią, a Estonią? Jaki będzie jeśli uszkodzony zostanie Baltic Pipe? Żeby mieć pełną swobodę w nakładaniu retorsyjnych kosztów, sami musielibyśmy podejmować się działań odwetowych. Pomijając pogląd na tę sprawę sojuszników, co samo w sobie byłoby parametrem krępującym/ograniczającym nasze działania, należy zapytać czy w ogóle jesteśmy zdolni na taki ruch?

Reasumując, nie możemy zakładać, że Rosjanie odbudują się dopiero za 10 lat. To byłoby skrajnie nieodpowiedzialne. Powyższy negatywny scenariusz jest tylko jedną z ewentualności i nie jest przesądzony, lecz NATO, w tym Polska, musi być gotowe na odstraszenie Rosji w czasie krótszym niż 5 lat, nawet w perspektywie lat 3.

Na koniec wracając do tematu, wspominanego na początku, „Upadku Rosji” - wydaje się, że jest to termin w całej układance kluczowy. Wszystkie fakty wskazują bowiem na to, że nie jest to zjawisko leżące w interesie Amerykanów. Dlatego jest to zarazem jeden z najlogiczniejszych argumentów, dla których Amerykanie mocno „kropelkują” pomoc Ukraińcom. Amerykanie za ułamek swojego budżetu obrony, a także czerpiąc profity ze zleceń dla swojego przemysłu obronnego, deklasują jednego ze swoich największych adwersarzy rękami innego narodu. To brzmi jak geopolityczna wygrana na loterii, której jednak Waszyngton nie doprowadza do końca. Dlaczego?

Amerykanie zdają się uważać, że otwarcie rosyjskiej puszki pandory, którą byłby rozpad Federacji Rosyjskiej, dla mocarstwa które póki co strzeże globalnego porządku i „status quo” byłoby wydarzeniem niepożądanym i Rosjanie to czują. W trakcie buntu Prigożyna szef CIA William Burns, rozmawiał ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Sergiejem Naryszkinem, zapewniając że USA nie ma nic wspólnego z atakiem na rządy Putina. Amerykanie mieli też zabronić Kijowowi jakichkolwiek akcji podczas rebelii Prigożyna. W wywiadzie dla Berliner Zeitung podobną opinię przedstawia były dowódca wojsk NATO generał Phillip M. Breedlove - „Państwa zachodnie boją się zwycięstwa Ukrainy” mówi.

Rosjanie wyczują to zawahanie, uważając że muszą tylko przeczekać Waszyngton. Ten, prędzej czy później, przyjdzie z ofertą odwrócenia Moskwy vis-a-vis Pekinu. Zwolennicy takiej drogi są w Stanach coraz lepiej widoczni. W takim wypadku Ukraina zostałaby złożona w ofierze na ołtarzu rywalizacji z Chinami. Co do zasady jest to jednak logika życzeniowa, która zakłada zaufanie w intencje Moskwy - które jak pokazują ostatnie dekady za każdym razem były fałszywe. Równocześnie Amerykanie z roli rozgrywającego degradują się do roli petenta.

Pentagon również jest tego świadom, dlatego obie opcje dalej są na stole. Nic nie jest jest jeszcze przesądzone. Historia dalej jest pisana. Wojna trwa. Ukraina w tym momencie tej wojny nie wygrywa, ale póki co jeszcze jej nie przygrywa. Stany Zjednoczone mogą przestać dotować ukraiński wysiłek wojenny, jednocześnie stawiając pod znakiem zapytania przyszłość ukraińskiej państwowości i własną pozycję wśród sojuszników. Mogą jednak podjąć decyzję o kontynuowaniu, lub wręcz zwiększeniu pomocy militarnej. Ukraina w dalszym ciągu może tę wojnę wygrać. Paradoksalnie, Siły Zbrojne Ukrainy zachowały znaczący potencjał pozwalający na wznowienie działań po zmianie pogody. Pod warunkiem, że otrzymają znaczne dostawy amunicji artyleryjskiej.

Rysowanie scenariuszy takich jak ten powyżej jest zadaniem niezwykle istotnym, ponieważ pokazuje koszty zaniechania wspierania Kijowa. Waszyngton stara się nie doprowadzić do upadku Rosji, lecz skalibrowanie tego procesu w sposób taki by nie doprowadzić do jej upadku, jednocześnie utrzymując ją w słabości militarnej wydaje się niemożliwe. Rosja i jej mieszkańcy godzą się bowiem na wszelkie niedogodności w imię imperialnego dążenia, wsparcia udzielają też inne państwa rewizjonistyczne. Za 3 lata Kreml może zgromadzić pod granicami NATO zasoby, które postawią przed sojuszem pytania egzystencjalne. Wtedy to amerykańscy Marines będą musieli pojawić się w Estonii, na Litwie i Łotwie, mierząc się z realną perspektywą utraty życia. A jeśli tego nie zrobią koncept NATO najpewniej będzie przeszłością. Pytanie, które stawiają sobie Amerykanie nie brzmi zatem „Czy powinniśmy dalej wspierać Ukrainę?”, lecz - „Czy kontynuujemy naszą strategię utrzymania globalnego ładu?”. Porzucenie Ukrainy będzie oznaczało bowiem kres porządku, który znamy z ostatnich 30 lat i początek „amerykańskiego izolacjonizmu”. O którym więcej porozmawiamy już niebawem.