- Hubert Walas
Młodzi Chińczycy uczą się, że ich przodkowie organizowali własną proto-państwowość wzdłuż rzeki Jangcy, czy Huang-he już nawet 4000 lat temu. W tym czasie na świecie powstało wiele niesamowitych imperiów. Wymienić można choćby - Asyryjskie, Osmańskie, Rzymskie, czy Perskie. Wszystkie jednak wschodziły, by później upaść. Chińczycy szczycą się, że jedynie ich imperium, mimo chwilowych wzlotów i upadków, jako jedyne trwa do dziś i znowu rośnie w siłę.
Jednak w połowie XIX wieku nasza perspektywa byłaby odmienna. Kontynent europejski od czasów pierwszych morskich odkryć geograficznych, jeszcze w XV wieku, zaczął rosnąć w siłę w niesłychanym tempie. Napędzany wewnętrzną konkurencją walczących ze sobą królestw, darmową siłą roboczą milionów niewolników, oraz postępem technologicznym wczesnego etapu metody naukowej, stopniowo rozszerzał zakres swojego oddziaływania by w XIX i XX wieku objąć swoim wpływem cały świat. Pod jego naporem, w wyniku wojen opiumowych padły również Chiny dynastii Qing. Imperia i mocarstwa europejskie: najpierw hiszpańskie, czy portugalskie, a potem holenderskie, niemieckie, czy przede wszystkim brytyjskie uczyniły z Europy niekwestionowane centrum świata.
W tym procesie Europejczycy zasiali ziarno swojej cywilizacji w wielu miejscach - m.in. w Ameryce Północnej, gdzie swoje kolonie utworzyli Holendrzy, Francuzi, czy Brytyjczycy. Z tego ziarna, podlanego wybornymi warunkami geograficznymi interioru Ameryki Północnej, oraz wyrafinowaniem technologiczno-cywilizacyjnym emigrujących Europejczyków, wyrosło drzewo, które z czasem miało okryć cieniem dominujący, europejski dąb - Stany Zjednoczone Ameryki. W 1945 roku Ameryka ostatecznie przejęła palmę pierwszeństwa od Europy, ustanawiając nowe, dominujące nad światem Imperium. Według niektórych, najpotężniejsze Imperium znane światu do dnia dzisiejszego.
Jednak, jeśli historia nas czegoś uczy, to faktu że ekstrapolacja stanu dzisiejszego w przyszłość nie jest dobrą metodą jej przewidywania. Imperialny cykl trwa nieprzerwanie od tysięcy lat. Narodziny, rozkwit, apogeum, dekadencja i rozpad lub transformacja. Wszystkie trzy siły ośrodki również jesteśmy w stanie umieścić na tym kole historii także dzisiaj. Aczkolwiek tak samo jak błędem byłoby przeświadczenie o ekstrapolacji stanu obecnego na przyszłość, tak błędem jest założenie, że ‘cykl imperialny’ operuje w sposób liniowy i przewidywalny. Poszczególne okresy mogą trwać niewspółmiernie długo, lub bardzo szybko, a niektóre fazy mogą się na siebie nakładać, czy wręcz możemy niektóre przeskoczyć.
Faktem jest jednak to, że w trzeciej dekadzie XXI wieku ma miejsce starcie trzech porządków, trzech największych centrów siły na planecie Ziemia, i choć tak się nie określają - trzech imperiów, w różnej fazie wzrostu: USA, Europy i Chin. Każde z nich dysponuje własnym zestawem przewag, oraz własnym wachlarzem bolączek. Wszystkie oddalone są od siebie o tysiące kilometrów, położone są w innym „sąsiedztwie”. I choć wydaje się, że jedno z nich jest w fazie wzrostu, drugie apogeum, a trzecie dekadencji - to miejmy świadomość, że pozory lubią mylić. W latach 80tych XX wieku ZSRR był gigantyczną potęgą militarną, posiadało największy potencjał nuklearny i miało drugą gospodarkę świata. Jeszcze w 1988 roku Sowieci wysłali w kosmos własny wahadłowiec (Buran) i jako pierwsi wysłali na orbitę pierwszą stację kosmiczną o nazwie 'Mir'. Trzy lata później imperium zapadło się pod własnym ciężarem.
Jak wygląda starcie imperiów: amerykańskiego, europejskiego oraz chińskiego?
Czym jest Imperium?
Ten odcinek nie będzie klasyczną próbą uszeregowania naszych trzech bohaterów podług zbiorczych miar ekonomicznych, militarnych, czy technologicznych. Owszem będziemy poruszać każdy z tych obszarów, jednak świat jest tak zniuansowany i powiązany, że powierzchowne oceny często okazują się mylące. Zatem będzie to pewna subiektywna opowieść i podróż przez te trzy najpotężniejsze ośrodki siły, na której końcu niewykluczone, że będziemy jeszcze bardziej skonsternowani co do finalnego werdyktu.
Zacznijmy od systematyzacji. Encyklopedia Brytannica definiuje imperium jako „główną jednostką polityczną, w której metropolia lub pojedyncza suwerenna władza sprawuje kontrolę nad terytorium o dużym zasięgu lub wieloma terytoriami lub narodami poprzez formalne aneksje lub różne formy nieformalnej dominacji.”
O ile w przypadku USA oraz Chin nie mamy problemu z taką definicją, tak problem szybko pojawia się w przypadku Europy. W teorii Europa posiada własny organizm centralizacyjny - Unię Europejską, jednak sprawczość Brukseli nad państwami członkowskimi nie jest bynajmniej całkowita. Ktoś inny powie, że realnym centrum decyzyjnym jest Berlin - z uwagi na swój wpływ gospodarczy na kontynencie, oraz zabiegi dyplomatyczne wewnątrz Unii. Jednak mimo, że Europa nie wpisuje się w standardową definicję imperium, ma wiele cech, które w istocie Stary Kontynent nań czynią.
Przede wszystkim: państwa europejskie są zgodne, że muszą odpierać ataki dwóch pozostałych imperiów, a zatem konsolidują się w celach defensywnych. Idąc dalej - Imperium europejskie, które składa się z wielu odrębnych narodów (kolejna cecha imperium), dąży do naturalnej ekspansji własnego porządku, wartości, norm, zachowań np. w postaci oficjalnego rozszerzenia struktur unijnych, bądź w postaci ekspansji gospodarczej. Co więcej jest w stanie bronić tych norm na swoich granicach np. na Ukrainie, choć zakres zaangażowania jest tematem na odrębną dyskusję. Co więcej nie jest to jedynie granica terytorialna, ale właśnie cywilizacyjna - wartości i norm, pod które Ukraińcy chcą przynależeć.
Nawet myśląc o strukturze władzy możemy Europę ubrać w imperialne szaty. Europie brak jednego, centrum decyzyjnego górującego nad resztą, jednak składa się z wielu mniejszych i większych ośrodków siły. W efekcie o Europie możemy myśleć w kategoriach XV wiecznego Świętego Cesarstwa Rzymskiego, w którym każde księstwo ma swoich elektorów, jednak nie wybierają oni Cesarza, ale decyzja na daną kwestię rodzi się w wyniku negocjacji. W ŚCRR cesarz formalnie miał dużą rangę, ale bez zgody elektorów (i stanów) niewiele mógł zrobić. Podobnie w dzisiejszej Europie: kluczowe kworum i głosowania większościowe czy jednomyślne w Radzie wymagają kompromisów między państwami. Decyzje zapadają w wyniku negocjacji, tak jak w średniowiecznym Landtagu czy Reichsagencie.
Z ww. powodów Imperium Europejskie nie zostało w tym odcinku przedstawione jako Unia Europejska, lecz jako kolektyw rozszerzony o Wielką Brytanię, Norwegię oraz Szwajcarię. Wszystkie trzy kraje operują w tym samym kanonie norm i wartości. Ich wymiana gospodarcza z Unią jest dominująca, a polityka na poziomie międzynarodowym zbliżona z uwagi na kanon wartości oraz podobnie postrzegane zagrożenia np. pomoc Ukrainie oraz imperialna postawa Rosji. I przede wszystkim są nierozerwalnie związane z Europą geograficznie. Dlatego dzisiaj Wielka Brytania, choć rozdarta pomiędzy UE, a swoim dziedzictwem tj. USA Donalda Trumpa, dzisiaj coraz częściej skłania się z stronę Europy, z której „w teorii” wypisała się w trakcie Brexitu.
Z tych samych powodów do ‘Imperium Europejskiego’ nie dołączyliśmy części państw bałkańskich, których normy i wartości są często infiltrowane przez regionalne mocarstwa - tureckie, czy rosyjskie, i przez to niekompatybilne oraz Ukrainy, która jest w trakcie przejścia spod jarzma Imperium Sowieckiego i jego następców, w skład Imperium Europejskiego, a rezultat tej tranzycji jeszcze jest dzisiaj nieznany.
Moc Imperiów
Mając za sobą ten subiektywny podział, możemy przypisać każdemu z nich szereg wartości w oparciu o powszechnie stosowane miary. Według MFW nominalny produkt krajowy brutto Chin oraz Unii Europejskiej - jest bardzo zbliżony i wynosi odpowiednio 19.5 oraz 20.3 biliona dolarów. Jednak po uwzględnieniu trójki spoza UE - Wielkiej Brytanii, Szwajcarii oraz Norwegii, PKB Imperium Europejskiego rośnie do 25.5 biliona dolarów. Mimo tego, dalej jest o 5 bilionów mniejsze od PKB USA, które w tym roku wg Funduszu ma wynieść 30.3 biliona dolarów.
Co ciekawe przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej otrzymujemy niemal lustrzane odbicie. Amerykanie zostają na poziomie 30.3 bilionów, jako że stanowią punkt odniesienia, Europa przeskakuje Amerykanów do poziomu 35 bilionów, a na wszystkich z góry w tym wariancie patrzą Chińczycy z gospodarką o wielkości 39.4 biliona dolarów.
Oczywiście ‘wiarygodność’ PKB jako ostatecznego kwantyfikatora siły jest wątpliwa, jednak niesie nam dwie istotne informacje: po pierwsze w wymiarze większych zbiorowości wszystkie trzy ośrodki są do siebie zbliżone potencjałem. Po drugie, pokazuje, że póki co nie ma żadnego czwartego gracza o podobnych cechach, który mógłby w obecnym czasie aspirować do rangi wymienionych trzech. Nominalne PKB kolejnych w szeregu: Japonii i Indii to zaledwie 20% chińskiego oraz 16% europejskiego. Jednak należy zaznaczyć, że długi horyzont gra na korzyść Indii. Wielka demografia, autonomiczna polityka oraz niski pułap startowy sprawia, że w perspektywie kilku dekad, przy dobrych decyzjach, Delhi ma szansę doszlusować do peletonu. Już dzisiaj podług PPP Indie to ponad 57% gospodarki USA, 48% gospodarki Europy i 44% gospodarki Chin. Choć jak pokazują, chociażby obecne starcia z Pakistanem, droga będzie wyboista i nic nie jest dane za pewnik.
Ludzie imperiów
Indie mają dostatek tego, czego deficyt ma i będzie mieć cały świat rozwinięty oraz Chiny - dostatek ludzi. Oczywiście Chiny to do niedawna najludniejszy kraj świata (dzisiaj oficjalnie są to Indie) i teoretycznie na „ludzki deficyt” narzekać nie powinny: oficjalnie Państwo Środka zamieszkuje bagatela 1.4 miliarda ludzi. Jednak z tą liczbą jest kilka problemów: po pierwsze wiele wskazuje na to, że jest sztucznie przeszacowana. Niektórzy eksperci, tacy jak demograf Yi Fuxian z Uniwersytetu Wisconsin, uważają, że oficjalne dane dotyczące populacji Chin są zawyżone, potencjalnie nawet o 10% lub więcej, z powodu zawyżania liczby urodzeń i zaniżania liczby zgonów, potencjalnie w celu zawyżenia liczb dla korzyści ekonomicznych.
Jednak ponad 1.25mld osób to dalej blisko 4 krotność populacji USA (334 miliony) oraz ponad 2 krotność populacji Europy (531 milionów). Aczkolwiek, znowu, ta informacja w izolacji daje złudne wrażenie chińskiej, totalnej dominacji. Pekin z uwagi na katastrofalną w skutkach politykę jednego dziecka skutecznie wyplewił wśród Chińczyków chęć posiadania dzieci. Centralnie sterowana polityka choć wycofana dekadę temu, wcale nie zmieniła decyzji Chińczyków, co więcej dyrektywy partii nakładają się na na proces obserwowalny na całym świecie tj. wraz ze wzrostem zamożności społeczeństwa, spada jego chęć posiadania potomstwa. W efekcie TFR Chin jest na dramatycznie niskim poziomie wynoszącym 1 dziecko na kobietę! 50 lat temu tych dzieci była szóstka. Przypomnijmy zastępowalność pokoleń osiągamy przy poziomie 2.1 dziecka na kobietę. To prowadzi do katastrofalnych prognoz dla chińskiego społeczeństwa, które przy braku korekty, może skurczyć się dwu, lub nawet trzykrotnie do końca tego stulecia.
Ktoś powie - Amerykanie i Europejczycy mają ten sam problem. I tak i nie. Choć dla obu TFR jest poniżej progu 2.1, to jest on zauważalnie wyższy, niż w Chinach. Dla Europy średni TFR wynosi 1.38, dla USA 1.60. Jednak co istotniejsze oba imperia są nastawione na imigrację. I mimo, że obecnie polityka otwartych drzwi została w obu miejscach mocno ograniczona, to jednak nie jest ona wyrazem zamknięcia się na ludzi z zewnątrz, ale jedynie spodziewaną i konieczną zmianą podejścia w sposobie tego jakich ludzi oba ośrodki decydują się wpuszczać. „Próg wejścia” zostaje podniesiony, a Ameryka i Europa chcą widzieć u siebie jedynie „jakościowych emigrantów” - zarówno kulturowo, jak i gospodarczo kompatybilnych z wartościami danego miejsca. Oczywiście skuteczność tego podejścia jest trudna do przewidzenia, z pewnością nie będzie to łatwe, jednak zarówno Ameryka i Europa raczej nie zmniejszą swoich społeczeństw w dającej się przewidzieć przyszłości. Nie da się tego powiedzieć o Chinach, które są kulturowo zamkniętym i hermetycznym społeczeństwem.
Na tym problemy Chin się nie kończą. Społeczeństwo nie dość, że się kurczy, to do tego się starzeje. Szacuje się, że w 2050 roku niemal 500 milionów Chińczyków (czyli nawet co drugi!) będzie miało ponad 60 lat. A pamiętajmy, że w Chinach wiek emerytalny zaczyna się już od 55 lub nawet 50 lat dla kobiet i 60 lat dla mężczyzn. I choć są plany delikatnego podwyższenia progu emerytalnego dla Chinek i Chińczyków do 2040 roku, to cały system emerytalny oraz gospodarka, a tym samym kontrakt społeczny w całości będzie pod coraz większym stresem. Oczywiście zjawisko starzenia się społeczeństwa nie omija również Europy oraz Ameryki, ale po pierwsze jest mitygowane imigracją ludzi zazwyczaj młodych, a także lepszą opieką zdrowotną ludzi starszych oraz warunkami pracy, które w okresie życia seniorów były średnio znacznie mniej uciążliwe w obu zachodnich imperiach (stąd tak niski próg emerytalny dla Chińczyków).
Wojna Imperiów
Efekty problemów demograficznych będą potężnym problemem dla KPCh, o ile ta nie znajdzie na to skutecznego środka. Ten niekoniecznie musi być zaimplementowany „po dobroci”. Państwa autorytarne mają zawsze w zanadrzu możliwość użycia siły względem swoich obywateli, celem uzyskania oczekiwanego rezultatu. Oczywiście nie chodzi o dosłowne użycie siły, ale o nałożenie tak dotkliwych kar (np. za brak posiadania dzieci), że ludzie będą ekonomicznie zmuszeni je posiadać. Można byłoby to nazwać “odwróconą polityką jednego dziecka”. Problemów z każdą formą społecznej inżynierii tego typu jest jednak wiele (jak pokazuje PJD), ale nie było to problemem dla KPCh wcześniej, więc nie należy wykluczać tego również dzisiaj.
Jeśli jednak Chińczycy nie zaczną odwracać zgubnego trendu, wówczas pikująca demografia może stanowić nieoczywisty powód, dla zaogniającego się kursu kolizyjnego na jaki coraz mocniej wchodzą dwaj z trzech naszych dzisiejszych bohaterów: USA i Chiny. Czemu w tym równaniu brakuje Europy?
Potencjalna wojna kinetyczna współczesnych imperiów analizowana jest zazwyczaj z wyłączeniem Europy z prostej przyczyny: brak jednolitego centrum decyzyjnego, a bez niego Imperium nie jest w stanie toczyć wojny w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Choć jak wspomnieliśmy Europa jest w stanie przeprowadzać ekspansję w innych wymiarach: gospodarczym, kulturowym, czy ideologicznym.
Dopiero niedawne działania administracji Donalda Trumpa wymierzone w Europę miały wyraźny charakter ofensywny, wprost traktujące Europę jako konkurencję. Jednak te działania bledły w podejściu Ameryki Trumpa względem Chin. Kwietniowa iteracja wojny handlowej wywindowała bariery celne do astronomicznych pułapów. Jednak jest to jedynie kolejny etap wielodomenowej eskalacji, która trwa między oboma mocarstwami od co najmniej dekady.
Złożoność relacji chińsko-amerykańskich widoczna jest na wielu płaszczyznach. Wojna handlowa, zapoczątkowana w 2018 roku wprowadzeniem przez administrację Trumpa ceł na chińskie towary o wartości 34 miliardów dolarów, trwa i się pogłębia. Równolegle rozgrywa się konflikt technologiczny, w którym Stany Zjednoczone oskarżają Pekin o systematyczne naruszenia własności intelektualnej. Przykładem są sprawy sądowe, jak ta z 2020 roku, gdy FBI oskarżyło chińskich naukowców o kradzież technologii z amerykańskich uniwersytetów. Departament Handlu USA utworzył Entity List, na której umieszczono ponad 600 chińskich podmiotów, w tym gigantów jak Huawei czy SMIC, skutecznie odcinając je od amerykańskich dostawców zaawansowanych półprzewodników. Dodatkowo, w październiku 2022 roku, Waszyngton wprowadził bezprecedensowe ograniczenia eksportowe, blokując dostęp Chin do chipów AI i zaawansowanego sprzętu do ich produkcji.
W domenie dyplomatyczno-strategicznej Amerykanie próbują budować wokół Chin pierścień sojuszy: QUAD, AUKUS i wiele sojuszy bilateralnych. Chiny odgryzają się swoimi inicjatywami jak Pas i Szlak. Wszystko kończy się na walce kinetycznej.
Amerykanie zwiększają obecność i ilość patroli US Navy w rejonie Morza Południowochińskiego jako demonstracja sprzeciwu wobec roszczeń Chin. Stale ćwiczą z sojusznikami (np. manewry z Filipinami, Australią czy Japonią w ramach QUAD). Robią to obawiając się czarnego scenariusza: bezpośredniej próby aneksji Tajwanu przez Chiny, która wisi w powietrzu od co najmniej dekady i według Pekinu nie zniknie dopóki wyspa nie stanie się integralną częścią Chin Ludowych. Ma się to stać najpóźniej do roku 2049 - na stulecie KPCh.
I tu wracamy do wspomnianego kursu kolizyjnego i demografii. Istnieje wiele przesłanek, które mogą wskazywać, że to właśnie teraz Chiny są w najlepszej pozycji do przeforsowania planów, których wdrożenie wymagać będzie brutalnej siły, a demografia może być kluczowym „motywatorem”.
Każdego kolejnego roku będzie mniej Chińczyków, każdego roku przeciętny Chińczyk będzie starszy, każdego roku wewnętrzny system społeczny będzie pod coraz większą presją. Jednocześnie istnieje mnóstwo przesłanek, że wewnętrzny model rządzenia i kontrakt społeczny, wdrożony przez Komunistyczną Partię Chin, się wypala. Model oparty o wielkie inwestycje (które coraz częściej są bezsensowne), o zalewanie świata eksportem i sztuczne tłumienie wewnętrznego popytu przestaje wypełniać funkcje wzrostowe. Jeśli Pekinowi załamuje się nawet wskaźnik wzrostu PKB, który i tak jest sztucznie modelowany na potrzeby propagandowe, to pokazuje to stan wewnętrznych napięć w Państwie Środka.
Najlepszy czas na wojnę?
Natomiast, jeśli istotnie Chiny Xi mają duże problemy, to te problemy nie zduszą pędu, w którym Chiny od 40 lat się znajdują, w sposób nagły. Problem potencjalnie będzie rozkładał się na najbliższe dekady.
Najwyższe władze w Pekinie biorąc pod uwagę całość czynników tj.
- własną pozycję, która obecnie jest powszechnie uznawana za dobrą (a może degradować);
- chaos, w którym krajem rządzi Donald Trump;
- relatywnie mocną pozycję „w wojnie” swojego sojusznika - Federacji Rosyjskiej;
- oraz ciągłą apatię Europy
Biorąc to wszystko pod uwagę, Chiny mogą uznać że to właśnie trzecia dekada XXI wieku jest najlepszym okresem do agresywnego działania. Słabość konkurentów ośmiela do ruchu.
Oczywiście rezultat „wojny gorącej” o Tajwan jest trudny do przewidzenia. Wiele zależy od postawy USA i skali zaangażowania. Gry wojenne CSIS z 2023 roku pokazały, że koalicja USA, Tajwanu i Japonii wygrała w większości z 24 scenariuszy, jednak okupiła to stratą dziesiątek okrętów, setek samolotów i dziesiątek tysięcy(!) żołnierzy.
Z drugiej strony pamiętajmy, że Chińczycy mają wręcz absurdalną przewagę w przemyśle stoczniowym. Obecnie Chiny mają mieć 230-krotnie (!) większą zdolność produkcji okrętów, niż Amerykanie. Oczywiście chodzi tu o zbiorczy potencjał - wojskowy i cywilny, jednak nie od dziś wiadomo, że technologie dual-use stanowią rdzeń polityki Pekinu w wielu sektorach. Niedawny raport, ponownie - CSIS, wskazuje że chińska dominacja jest zasilana zagranicznymi zamówieniami oraz transferem technologii. Już w 2030 roku chińska marynarka ma mieć 141 okrętów więcej, niż US Navy. Owszem średnio „potencjał okrętu” dalej jest po stronie Amerykanów, z potężnymi lotniskowcami na czele. Jednak coraz więcej wskazuje na to, że w przypadku wojny „wielkie białe słonie” będą musiały się chować po kątach, bo już dzisiaj są narażone na ataki nawet tak prymitywnych wrogów jak bojówki Houthi. Ostatnio lotniskowiec USS Harry Truman miał być zmuszony do wykonania gwałtownego manewru by uniknąć ognia Houthich, w wyniku czego z pokładu spadł FA-18 Super Hornet wart $60mln. Konieczność nagłego skrętu może oznaczać, że rakieta Houthich ominęła wielowarstwowy system obrony amerykańskiego giganta.
Po stronie Amerykanów z pewnością jednak jest przewaga podwodna, która w przypadku Cieśniny Tajwańskiej byłaby niezwykle ważna. Sam fakt „przerzucania się argumentami” pokazuje jak zbliżonym potencjałem (w tym scenariuszu) dysponują obie strony. Dlatego należy zwrócić uwagę na inne czynniki, niekoniecznie technologiczne.
Po stronie Chińczyków jest geografia tj. bliskość Tajwanu i przede wszystkim asymetria zaangażowania. Innymi słowy, gdyby Chiny weszły all-in, z całą potęgą wojskową ruszyły po Tajwan, wcale nie jest powiedziane, że Amerykanie odpowiedzieliby tym samym stopniem zaangażowania, a musieliby to zrobić by powstrzymać przeciwnika. Jest to wątpliwe. Czy Amerykanie są gotowi ponieść ofiarę w postaci „dziesiątek tysięcy Marines” by obronić Tajwan? Jeśli jedna strona wchodzi „all in”, druga musi zrobić to samo.
Nawet, gdyby była taka wola w Białym Domu (co wcale nie jest pewne), to przekonanie opinii publicznej, że takie poświęcenie jest warte wielkiej ofiary byłoby niezwykle trudne. Tym bardziej, że obecna polityka administracji Trumpa, choć „jastrzębia” w stosunku do Chin, wydaje się akceptować multipolarność świata, w którym to systemie USA chcą przyjąć rolę największego goryla i nie przejmując się systemem, ustawiać dwustronne relacje zawsze z pozycji siły.
Wówczas „amerykański goryl”, choć wrogo nastawiony względem porównywalnych rozmiarów „goryla chińskiego”, wcale nie musi być zainteresowany ochroną „tajwańskiego lemura”, tym bardziej że do walki przystępowałby z niekorzystnej pozycji. Walki, która groziłaby bolesnymi ranami, nawet śmiertelnymi (wojna domowa lub ataki rakietowe na terytorium USA).
Cisza z Europy
Mówiąc o kinetycznym konflikcie USA-Chiny wymowna cisza wybrzmiewa z kierunku Europy, co dla Europejczyków jest paradoksalnie… dobre. Amerykanie już dzisiaj nieformalnie przymuszają konkretne europejskie nacje, jak i całą Unię Europejską, do opowiedzenia się po jednej ze stron. I choć Europejczykom z kulturowych względów bliżej jest do Ameryki, wcale nie można stwierdzić, że Stary Kontynent gra pod dyktando „Wujka Sama”, co jest szczególnie widoczne po salwie amerykańskich ceł. Europa jednak również nie gra wespół z „chińskim smokiem”, choć zdecydowanie za długo zwlekała z ograniczeniem zalewu tanich chińskich produktów, tworzonych po kosztach i eliminujących rodzimych dostawców.
Ta obustronna ostrożność pokazuje dwie rzeczy. Po raz kolejny raz przedstawia dowody na to, że Europa tworzy oddzielny, quasi imperialny biegun. A po drugie pokazuje, to że celem Europy w potencjalnym, gorącym konflikcie USA-Chiny byłoby pozostanie na uboczu. Peryferyjność w takim przypadku jest zaletą, a nie wadą. Tym bardziej, że Europejczycy musieliby wówczas pozostać na straży własnych granic, ponieważ po pierwsze: Europa, poza pojedynczymi elementami zdolności brytyjskich, czy francuskich, nie ma „błękitnooceanicznych” zdolności ekspedycyjnych. I po drugie: prawdopodobnym jest, że każdą większą geopolityczną ruchawkę chciałby wykorzystać Federacja Rosyjska - szczególnie, gdyby Amerykanie byli w pełni pochłonięci wojną w Azji Południowo-Wschodniej.
Taki scenariusz otwiera “puszkę pandory” i stanowi okno możliwości dla wielu graczy. Potencjalnie mogłyby chcieć je wykorzystać: Ukraina, Iran, Turcja, Korea Północna, Izrael, czy Indie. Podpalić mogłoby się wiele obszarów na rosyjskim limitrofie, zatem Moskwa mogłaby być zmuszona jedynie do akcji defensywnej lub sojuszniczej - wspierania Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Zatem jeśli Europa dobrze to rozegra (innymi słowy - dobrze się przygotuje), to kolejny, potencjalny konflikt światowy może ją ominąć - co samo w sobie byłoby wielkim osiągnięciem (patrząc na historię XX wieku). Jej rola ograniczałaby się do zaplecza przemysłowego (najpewniej Amerykanów).
Oczywiście owa peryferyjność (która w tym scenariuszu jest zaletą) jest nie tylko geograficzna. Europa najpewniej również byłaby w ten konflikt bezpośrednio zaangażowana, gdyby jej profil odpowiadał profilowi amerykańskiemu. Innymi słowy - gdyby była imperium tradycyjnym, ze ściśle określonym centrum władzy i zasobów. Europa tego nie ma, co w obecnej dobie jest wskazywane jako jedna z głównych bolączek Starego Kontynentu i jej główna słabość w porównaniu do dwóch głównych rywali.
Unia Europejska była zaprojektowana jako platforma jednocząca Europejczyków na poziomie ludzkim, zaraz po krwawej apokalipsie II WŚ, ale także jako organizm jednoczący potencjał generowany zbiorczo przez narody europejskie. Jednak pierwsza odsłona tego projektu, choć osiągnęła wiele dobrego, docelowo zawiodła na drodze do efektywnej akumulacji i wykorzystania pełni własnego potencjału, w jednej skumulowanej wiązce.
Można powiedzieć, że choć unijny projekt był bardzo słuszny w założeniach, „europejskie demony” wróciły tylnymi drzwiami. Otóż państwa Europy, szczególnie te mniejsze i mniej zamożne, mocno wierzyły że da się stworzyć podmiot, który jednocześnie będzie:
- dążył co równego rozwoju całego kolektywu
- przykładał jednakową miarę do każdego członka i jego potrzeb
- zachowywał wolność każdego z narodów
Miała być to gra o sumie dodatniej. Jednak czy w istocie zawsze tak było? Państwa europejskie, szczególnie te najpotężniejsze, z najdłuższą, nieprzerwaną historią nigdy nie wyzbyły się stawiania narodowego interesu ponad interes wspólnoty. Za co swoją drogą trudno je winić, skoro było to ich imperatywem od setek lat i właśnie to je popchnęło do krwawych wojen pierwszej połowy XXw. Za co można je winić to stałe odrzucanie tego empirycznego faktu i usilne zamydlanie go na forum europejskim. To było i jest niezwykle szkodliwe dla, skąd inąd, potrzebnej idei integracji europejskiej.
Dlaczego było to szkodliwe? Ponieważ interes ogólnoeuropejski był wykorzystywany jako motyw realizacji partykularnych interesów narodowych, co z czasem prowadziło do erozji zaufania narodów do projektu unijnego. Świadczą o tym dwa koronne przykłady. Niemcy realizowały projekty Nord Streamów w oderwaniu od interesu unijnego (definiowanego jako interes większości państw UE), przedkładając interes własny i co gorsza rosyjski, ponad interes UE. Rezultat? Wojna na Ukrainie, której bez Nord Streamów mogłoby nie być, bo podnosiłyby koszt kalkulacji wojennej dla Moskwy.
Po drugie naród brytyjski, choć czerpiący duże zyski z integracji europejskiej, postanowił wystąpić z Unii wyczuwając, że jego interes jest za często pomijany lub nań przedkładany jest interes innych narodów. Oczywiście ogólny bilans Brexitu jest dyskusyjny, ale sam ten fakt takiego, a nie innego, zbiorczego odczucia Brytyjczyków wiele mówi.
Koniec złudzeń, albo upadek
Dlatego „druga faza” projektu unijnego powinna być pozbawiona tych złudzeń - jasnym jest, że każdy kraj europejski będzie realizował interes narodowy (w dającej się przewidzieć przyszłości) i Europejczycy powinni przestać się oszukiwać, że będzie inaczej. Czy to oznacza, że projekt unijnej „integracji potencjału” powinien być porzucony? Bynajmniej, dalej jest to istotnym celem (szczególnie przy obecności dwóch potężnych imperiów na Dalekim Wschodzie i Zachodzie), ale realizacja tego celu powinna ulec zmianie.
Fragmentaryzacja Europy jest problemem, ale na dzisiaj jest to problem nie do przeskoczenia, dlatego zamiast z nim na siłę walczyć, należy go wykorzystać. It’s not a bug, it’s a feature.
Szerzej tę tematykę - europejskiej słabości i poszukiwania alternatyw - opisywałem w odcinku „Europa w darwinistycznym procesie ewolucji“. Unia i szerzej Europa powinna skupić się na skutecznej identyfikacji wspólnych interesów konkretnych członków, w konkretnych obszarach. Narody Europy nie przeskoczą tego, że zagrożenie rosyjskie inaczej będzie odczuwane w Polsce, Estonii i Finlandii, niż w Portugalii, czy nawet Niemczech. Oczekiwanie, że Europa będzie wówczas w równym stopniu zaangażowana w tej kwestii jest zatem myśleniem życzeniowym. Dlatego narody Europy przede wszystkim powinny łączyć się wzdłuż linii wspólnego interesu. Gdy jest on traktowany równie poważnie przez danych członków, wówczas efekt realizacji danej polityki będzie skuteczniejszy. Stąd robocza nazwa takiego podejścia - „Unia Koalicji Chętnych”.
To nie wyklucza poszukiwania wspólnego interesu na poziomie całego kolektywu, tym bardziej że wiele z nich już zlokalizowano. Jest to choćby swoboda przepływu kapitału, ludzi, czy towarów - Strefa Schengen, czy wspólna unia celna, która przy obecnej zawierusze taryfowej okazuje się kluczowa. Innymi słowy chodzi o mądre nawigowanie między interesami poszczególnych członków i interesem wspólnym - który powinien być poszukiwany, ale nie narzucany siłą podążając nurtem twardej centralizacji.
Charakterystyka „Imperium Europejskiego” jest inna od amerykańskiego, czy chińskiego i inne powinny być metody nim zarządzania. Owszem brak konsolidacji siły jest w wielu momentach problemem, ale z drugiej strony możemy rozumieć to jako formę dywersyfikacji.
Idea Europy jako podmiotu „zdywersyfikowanego” pokazuje jeszcze jedną ułomność obecnej polityki Unii Europejskiej. Jej usilnie forsowany model centralizacyjny, nie dość że często idzie wbrew nastrojom wewnętrznym tworząc tarcia i konflikty, to jeszcze uderza w “europejską dywersyfikację”. We wspomnianym wyżej odcinku stawiam tezę, że konkurencyjność i rywalizacja nacji i królestw europejskich, szczególnie w drugim tysiącleciu naszej ery, choć często brutalna i krwawa prowadziła do postępu i rozwoju. Powstawały nowe idee i pomysły, były testowane przez różnych graczy, najlepsze pozostawały, szybko adaptowane przez sąsiadów.
Mówiąc generalnie - Unia robi błąd strategiczny w wielu sektorach, od linijki narzucając jeden szablon wszystkim członkom. Wówczas Europa sama pozbawia się własnej zdolności tworzenia konkurencyjnych idei i ich rywalizacji w środowisku naturalnym. To co Bruksela powinna robić to nadzorować mechanizm, by ta rywalizacja była utrzymywana pod kontrolą (tj. bez wojen) oraz by wyłapywać najlepsze pomysły i zachęcać (ale nie narzucać) do ich wdrożenia.
Dywersyfikacja narodowa ma jeszcze jedną zaletę. Otóż Europie nie grozi przykładowo „scenariusz Trumpowy”, bo nawet jeśli w jednym miejscu lider o takim profilu się pojawi, to
- dotyczy tylko małego wycinka całości
- jest często balansowany zmianą polityki w innym kraju (bo działa negatywnie dla szans podobnych kandydatów w innych krajach - ostatni przykład to wygrana liberałów w Kanadzie, po chaotycznych rządach Trumpa, mimo że wcześniej byli skazywani na porażkę).
Europa ma zatem większe zdolności “stabilizacyjne”, które naturalnie wynikają z jej charakteru. Do ów stabilizacji przyczynia się również inna cecha - defensywność.
Defensywna Europa
Brak twardej centralizacji władzy sprawia, że Europa „geopolitycznie” musi grać głównie defensywnie. Nie tylko z powodu rozbicia, ale także własnego otoczenia. Owszem czasami jest to problemem, ale zauważmy że imperia umierają zwykle z przeciwnego powodu - przesadnego „rozpasania” zwanego przez Anglosasów „Imperial Overreach”. Imperia po etapie nagłego wzrostu, rozochocone sukcesem i sprawczością z czasem sięgają po zbyt wiele - terytorialnie, miliatarnie, wydatkowo itd. Kontrola imperium na peryferiach zaczyna być kwestionowana, co z czasem przyczynia się do nagłego upadku.
Po panowaniu cesarza Trajana (98–117 r.), który doprowadził Rzym do największego zasięgu terytorialnego, imperium zaczęło cierpieć z powodu rozległych granic do obrony (Ren–Dunaj–Wyspy Brytyjskie), nadmiernych kosztów wojskowych i administracyjnych oraz rosnącej biurokracji. W 476 roku zachodnia część Cesarstwa Rzymskiego upadła.
Z kolei Napoleon po serii błyskawicznych zwycięstw rozszerzył panowanie od Hiszpanii, aż pod granice Rosji. Próba podboju Rosji w 1812 r. – prowadząca cesarską armię przez tysiące kilometrów, w ekstremalnych warunkach pogodowych i bez odpowiedniego zaplecza – zakończyła się katastrofą (z czterystutysięcznej Wielkiej Armii wróciło kilka tysięcy żołnierzy). Te straty i konieczność obrony tylu frontów przyspieszyły upadek cesarstwa w 1814 r. Z niedawnych czasów można przytoczyć ZSRR i jego nieudaną eskapadę w Afganistanie oraz próby kontroli dziesiątek nacji i narodów, czy nawet Amerykanów, których działania na Bliskim Wschodzie przyspieszyły utratę ich bezwzględnego prymatu.
Europa tego problemu nie ma, co przyjmując długi horyzont, może być postrzegane jako…atut. I na tym atuty Starego Kontynentu się nie kończą. Defensywny charakter Europy poniekąd przekłada się na jeszcze jeden ważny atut - spoistość wewnętrzną, rozumianą jako nierówności społeczne.
Stary Kontynent zdecydowanie góruje nad USA i Chinami, gdy chodzi o politykę prospołeczną. W Europie znacznie większą uwagę przywiązuje się do darmowej służby zdrowia, edukacji, czy pomocy najuboższym. Oczywiście ten sam fakt, może być przez część widzów - zwolenników twardego kapitalizmu - postrzegany jako wada. Przyjmując alternatywną optykę: zbyt duże przywiązanie do programów społecznych sprawia, że część osób traci motywację do pracy - to również prawda. Dlatego kluczowy jest zdrowy balans i mądre projektowanie polityk społecznych: by wspomóc prawdziwym outsiderom systemu „dojechać do peletonu”, jednocześnie unikając demotywowania reszty społeczeństwa do kreatywnej pracy.
Długowieczność imperiów bierze się zatem również z tego, że skuteczne imperium nikogo nie zostawia na uboczu. Gdy to robi, po pewnym czasie zbierze się wystarczająco duża liczba osób pominiętych przez system, którzy zechcą go obalić. Oczywiście polityka społeczna, czy system podatkowy różnią się w zależności od kraju, jednak generalnie Europa jest w tym skuteczniejsza od Ameryki, czy Chin. Skąd to wiemy? Choćby patrząc na mapę światowych nierówności.
Europa, obok Australii, jest jedyną dużą wyspą „narodowych równości”. W większości krajów europejskich 10% najbogatszych posiada maksymalnie 30-35% całości bogactwa, co jest wynikiem bardzo dobrym. Chiny oraz Stany Zjednoczone są grubo powyżej 40%. Podobnie wygląda mapa współczynnika Gini, który służy właśnie temu - pomiarowi nierówności. Te mapy są kolejnym potwierdzeniem, że Europa obraca się wokół podobnych wartości, co (ponownie) jest cechą spoistości imperium.
Tymczasem Chiny dalej dzielą się głównie na bogate wschodnie wybrzeże i biedny interior. Jednak to Stany Zjednoczone zajmują niechlubne pierwsze miejsce w tym zastawieniu. Już kilkukrotnie przytaczaliśmy tę statystykę, ale jest ona na tyle istotna dla oceny wewnętrznej sytuacji w kraju Wujka Sama, że warto zrobić to ponownie.
Dane Rezerwy Federalnej za drugi kwartał 2024 odsłaniają alarmujący obraz koncentracji bogactwa. Elitarny segment 0.1% najzamożniejszych Amerykanów kontroluje $21 bilionów (14% krajowego majątku), podczas gdy najbogatszy 1% zgromadził $46 bilionów (30%).
Górne 10% społeczeństwa dysponuje imponującą kwotą przekraczającą $100 bilionów, co stanowi aż 66% całego amerykańskiego bogactwa. Tymczasem połowa populacji USA musi zadowolić się zaledwie $4 bilionami – czyli 2.6% tortu. Proporcje są szokujące – 334 tysiące osób z najbogatszej warstwy posiada pięciokrotnie większy majątek niż 167 milionów najuboższych Amerykanów. To ważne o ile przyjmiemy, że potencjalnie największe czynniki „wywracające imperium” w Stanach tkią właśnie w specyfice systemu.
Reasumując - powyższe wykazanie, często nieoczywistych, mocnych stron Europy nie jest przypadkiem. W ostatnich miesiącach i latach słabości Starego Kontynentu są szeroko omawiane, a że jej status degraduje jest światowym konsensusem. To prawda - sami poświeciliśmy wiele miejsca na analizę europejskich bolączek, i zaraz do nich nawiążemy. Jednak, jak widać, Europa ma swoje atuty. Sam fakt, że są „miękkie” nie oznacza, że są trywialne. A nie wspomnieliśmy jeszcze chociażby o dalej potężnej sile przemysłowej, czy silnym zapleczu naukowo-badawczym.
Niemniej słusznie negatywna percepcja stanu Europy bierze się z oceny tego miejsca przez pryzmat kilku kluczowych czynników dla świata XXI wieku. I tu słabości Europy są mocno wyeksponowane. Jednocześnie, w ich ramach, w siłę rosną Chiny i przede wszystkim Stany Zjednoczone Ameryki.
Nie uciekniemy od faktu jak bardzo cyfrowy stał się współczesny świat. Niemal każde urządzenie jest wpięte do internetu, czasem nawet tak “głupie” jak dzwonek do drzwi. A “podłączenie” tych urządzeń do wiedzy skumulowanej w internecie, w procesie rozwoju sztucznej inteligencji sprawia, że całe technologiczne środowisko będzie jeszcze bardziej obecne w każdej czynności, którą wykonujemy każdego dnia. Technologia XXI wieku daję kontrolę nad XXI wiekiem temu, kto ją najlepiej opanuje.
A w tym obszarze król jest jeden - Stany Zjednoczone Ameryki. Siła Ameryki dzisiaj bierze się z tego, że Amerykanie trzymają rękę na bodaj najważniejszym współczesnym, globalnym trendzie.
Amerykański (nagi) król
Oczywiście to nie wzięło się znikąd. Zaczęło się od żądnych przygód i władzy Europejczyków, którzy postawiwszy nogę na kontynencie Ameryki Północnej, po dwóch wiekach zerwali większość więzów z macierzą i ogłosili się nowym państwem. Zerwanie więzi nie oznaczało jednak zerwania ze spuścizną przodków i ich osiągnięciami cywilizacyjnymi, wręcz przeciwnie: gdy zaczęto je „rozpisywać na czystej kartce papieru” (w przeciwieństwie do wiecznie skłóconych narodów Europy), oraz przy użyciu niesamowitych atrybutów oferowanych przez geografię amerykańskiego interioru na czele z systemem rzecznym Missisipi, to wówczas sukces był jedynie kwestią czasu.
Mimo tego, pierwszym Amerykanom nie można bynajmniej odmawiać sprawczości. Ich sukces nie był z góry determinowany korzystnymi czynnikami. Pomogli sobie skutecznymi decyzjami, jak np.:
- hamiltonowska polityka przemysłowa
- abolicja niewolnictwa
- czy doktryna Monroe
Wszystkie nie były wcale oczywiste. Konwergencja korzystnych warunków geograficznych, rozwinięcia cywilizacyjnego od dnia pierwszego „nowego imperium” oraz „wysokiej skuteczności” decyzji strategicznych prowadziła Amerykę na szczyt. Tych decyzji naprawdę było całe mnóstwo - klasa polityczna w Stanach przez dekady świetnie nawigowała przez labirynt trudnych wyborów i często miała rację.
Miała rację ściągając nazistowskich naukowców do siebie, miała rację tworząc system Bretton Woods, miała rację wychodząc z izolacjonizmu i przejmując palmę pierwszeństwa na świecie. To wszystko sprawiało, że do Ameryki trafiały największe talenty, których praca była zasilana najmocniejszym rynkiem kapitałowym, który to rósł w siłę z uwagi na dominującą rolę dolara, który to z kolei był oparty o najpotężniejszą siłą militarną na planecie Ziemia, która strzegła całego „systemu operacyjnego” planety Ziemia.
Biorąc pod uwagę fakt, że Amerykanie dalej w dużym stopniu posiadają te przewagi, a Chiny - choć dalej z zapałem idą w górę, to jednak powoli wewnętrznie wyhamowują, 7/10 ekspertów odpowiedziałoby, że to Ameryka znajduje się na ‘pole position’ w tym imperialnym wyścigu. I ja osobiście podpisałbym się pod tym werdyktem - subiektywnie i po zbiorczej ocenie - to Amerykanie w dalszy ciągu posiadają wszystkie kluczowe narzędzia włączając w to:
- talent i innowacje
- surowce (choć mają problem z REE)
- kapitał
- i moc przemocowej implementacji (wojsko)
Trump jednak pokazał, jak kruchy może okazać się ten ład w momencie, gdy nie panujemy nad sytuacją wewnętrzną - a inaczej mówiąc: wspominanymi nierównościami. Trumpa do władzy pchali outsiderzy systemu. Biedniejsza część społeczeństwa w większości głosowała za nim. Miał też wsparcie baronów nowych mediów jak Elon Musk, czy Joe Rogan, którzy również nie utożsamiali się z obecnym kontraktem społecznym w Stanach i opowiadali się za zmianą. Demokraci byli opcją „status quo” i została ona gremialnie odrzucona. Co więcej, nawet teraz, po absurdalnych ruchach Trumpa, niechęć do Demokratów pozostaje potężna - nie mają oni pojęcia jak odwrócić nastroje społeczne.
A te są mocno niespokojne. Redystrybucja majątku, który spływa do Stanów jest wybitnie nierównomierna - a to jak wiemy z historii, jest paliwo dla rewolucji. Trump był pierwszym aktem głosu sprzeciwu i jak widać, stwarza to przestrzeń do całkowitej anarchii - nie tylko w Stanach, ale i na świecie, który Amerykanie projektowali. Problem pogłębia fakt, że Trump jest aktorem, który ten zamęt wykorzystuje dla własnych egotycznych pobudek, a nie dla realnej zmiany.
Efektem jest degradacja efektywności amerykańskiego establishmentu, który stanowił podstawę sukcesu Ameryki ostatnich 200 lat. Widać to choćby w tym jak Waszyngton miota się w określeniu własnej pozycji na świecie. Amerykanie nie chcą bronić porządku, który stworzyli, bo to kosztuje, a z drugiej strony chcą zatrzymać wszystkie frukta, które ten oferuje - nie można mieć ciastka i je zjeść.
Im dłużej problem kontraktu społecznego i nierównej dystrybucji nie będzie rozwiązany, tym dłużej będzie potencjalnie trwał okres bezwładności Amerykanów w określaniu skutecznej polityki i jednocześnie okres erozji amerykańskiej dominacji. Wszelkie dyskusje o taryfach, polityce przemysłowej, czy roli dolara - są jedynie pochodną głębszych, wewnętrznych problemów.
Konkluzje
I tak o to dotarliśmy do finału tej opowieści, z której teraz postaramy się wydestylować syntetyczną konkluzję.
Według większości twardych metryk to Amerykanie byli i nadal są najpotężniejszym imperium świata. Technologie, rynki kapitałowe, talenty, wojsko - wszystko to udało się Amerykanom sprzęgnąć w jeden, skuteczny algorytm sukcesu. Jednak sukces nie jest dany na zawsze, i po drodze zdarzają się wyboje. Na drodze amerykańskiego sukcesu, napędzanego kapitalistycznym silnikiem młody gigant, nawijał na siebie balast dominacji bogatych nad biednymi. Pojazd dociera do momentu, gdy w końcu coś trzeba będzie z tym zrobić, bo inaczej grozi to poważnymi konsekwencjami. Amerykanie w podobnym położeniu byli już 100 lat temu, gdy wówczas reformy New Deal Franklina D. Roosevelta pozwoliły złagodzić napięcia, i wyrównać nierówności, dając fundament dla złotego wieku Ameryki.
Jeśli Amerykanie są na szczycie, to za ich plecami czają się Chiny, których społeczeństwo dalej ma w sobie głód sukcesu i poprawy swojej sytuacji życiowej. W Państwie Środka dalej wyczuwalna jest wielka duma, z tego jak kraj wyszedł z totalnej biedy, by teraz być przedstawiany jako czołowe mocarstwo świata na równi z USA. I to prawda, Chiny realnie mają po swojej stronie wiele argumentów. Postęp technologiczny jest niesamowity. Infrastruktura? Bodaj najlepsza na świecie. Militarnie Chińczycy ustępują tylko Amerykanom. Do tego można dodać AI, metale ziem rzadkich, EVs, elektronikę itd. Argumentów za jest wiele, ale przeciw jest jeden olbrzymi problem - sam ustrój.
Chiny w ostatnich +/- 50 latach potrafiły w świetny sposób połączyć zalety płynące z dostosowania się do impulsów rynkowych (kapitalizm), oraz zalet centralnych interwencji celem zachowania społecznej kontroli. Dodając do tego niezwykle niską bazę, po rewolucji kulturalnej Mao, dostaliśmy rakietę, która wyniosła ChRL na geopolityczną orbitę. Problem jest jedna taki, że paliwo dla tej rakiety jakby zaczyna się kończyć, a przyciąganie ziemskie dalej jest odczuwalne. A mówiąc wprost - chiński model ekonomiczny przestaje działać (ponownie, więcej informacji znajdziecie w odcinku “Czy Chiny Xi to nowe Sowiety”), a głównym powodem dla którego przestaje działać jest sam ustrój komunistycznych Chin. Gospodarka wolnorynkowa na długim okresie zawsze wygra z gospodarką centralnie sterowaną. A chińska gospodarka jest wręcz sterowana coraz bardziej, bo kończą się glówne bodźce dla jej wzrostu:
- inwestycje, przynoszące coraz mniejszą stopę zwrotu (bądź straty - patrz mieszkalnictwo)
- wykorzystanie taniej siły roboczej
- przyjazne środowisko ekonomiczne, akceptujące nadmiarowy chiński eksport
Xi Jinping chce więc zachować wzrostowy marsz Chin, ale z każdym dniem robi się to trudniejsze. A dodając do tego fakt, że Chiny dalej są w większości państwem biednym, które zaraz będzie jednym z najstarszych społeczeństw na świecie i nawet 2-3 krotnie mniej licznym, to wówczas imponujące nagrania dronów z Tiktoka nagle robią jakby mniejsze wrażenie. Chiny zatem, paradoksalnie, trochę przypominają Wujka Sama. Chęć utrzymania ‘status quo’ kończy się nawarstwianiem niezaadresowanych problemów. Jednak od Wujka Sama różnią się tym, że duże problemy przyszły na wcześniejszym (czytaj mniej zamożnym) etapie - co więcej Chiny stają się stare, zanim stają się bogate.
Ponadto subiektywnie - problem amerykański wydaje się łatwiejszy do rozwiązania, niż ten chiński. Ameryka to plutokracja bogaczy. W teorii bogacze w pewnym momencie muszą zgodzić się na pewną redystrybucję majątku, ponieważ grozi to utratą całego ich majątku (np. w wyniku wojny). Natomiast Chiny to partokracja – czyli autorytarny, jednopartyjny systemem, w którym realna władza spoczywa w rękach elity partyjno-biurokratycznej KPCh. A to znacznie trudniej podzielić, niż bogactwo materialne. Liczba miejsc “w elicie” jest ograniczona i nie da się jej sztucznie powiększyć. Powiększanie grozi kwestionowaniem władzy, i podobnie robi to brak lub zbyt wolne tempo rozwoju (czego początek zaczynamy obserwować).
Czerpiąc wiedzę jedynie z nagłówków prasowych powinniśmy umieścić Europę daleko za plecami tej dwójki. Jej rynki kapitałowe są rozbite, zdolność militarna karłowata, brak własnych surowców energetycznych, obecność w sferze AI i bigtechów skromna. Jednak, jak wykazywaliśmy w tym materiale: Europa nie musi być skazana na pożarcie. Każde z trzech wielkich imperiów ma swoją piętę achillesową.
W Ameryce jest nią nierównomierna redystrybucja majątku i wrzące napięcia prowadzące do anarchii politycznej. W Chinach jest to sam ustrój polityczny, który ma tendencje do ignorowania sygnałów rynkowych, celem utrzymania panującej akurat dynastii. Dla Europy jest to jej inherentna cecha - podziały wzdłuż linii narodowościowych.
To właśnie podziały, nie AI, samochody elektryczne, czy wojsko, jest tym wyzwaniem, na który Stary Kontynent musi jak najszybciej znaleźć odpowiedź. Celowo nazywam to ‘wyzwaniem’, a nie ‘problemem’, ponieważ jest to zwyczajnie cecha (nie dysfunkcja) współczesnej Europy. Tymczasem Europa niczym ruda dziewczyna stale przemalowująca włosy na czerń stara się z tym ‘problemem’ walczyć, a nowe włosy dalej rosną rude. Pierwszym krokiem do wyjścia z tego marazmu, jest akceptacja tego faktu i dostosowanie polityki europejskiej pod empiryczne sygnały wysyłane przez rzeczywistość. Wówczas można rozeznać, że ‘europejskie podziały’ można przeformułować na ‘europejską dywersyfikację’. Wtedy nowy europejski kontrakt międzynarodowy charakteryzowałby się realizacją różnych polityk, ponieważ:
- każdy kraj i społeczeństwo jest inne, a zatem potrzebne są różne metody
- daje to szanse na testowanie różnych rozwiązań i rozwój
Wraz z tym, że każdy akceptowałby domyślnie, że narody europejskie realizują najpierw swój narodowy interes, europejskie nacje z otwartą głową poszukiwałyby interesów zbieżnych - czy to w damach koalicji chętnych (np. vis a vis Rosji), czy ‘interesów imperialnych’ tj. głównie działaniach obronnych względem dużych aktorów geopolitycznych, oraz ekspansji ekonomiczno-przemysłowej europejskiego imperium.
Gdy spojrzymy ponad kwestię podziałów ukazuje się nam całkiem schludny obraz egalitarnego społeczeństwa, wysokiego uprzemysłowienia, czy spuścizny cywilizacyjnej. Mówiąc o tym ostatnim - powszechny żart mówi o Europie, jako o skansenie świata. Ale ponownie spójrzmy na to przewrotnie - w dobie AI ludzkość będzie poszukiwać autentyczności i geniuszu ludzkich rąk. Stawiam tezę, że wówczas pogmatwane, europejskie miasteczka, teoretycznie niepraktyczne, jeszcze bardziej zyskają w oczach ludzkiej populacji jako ogółu. Europa może być nie tylko destynacją turystyczną, ale najlepszym miejscem do życia - biorąc pod uwagę rosnące możliwości pracy zdalnej. Porównajmy to chociażby do bezdusznych, nowych chińskich osiedli. Tyle tematem dygresji.
Na generalny obraz nakłada się nam także ryzyko gwałtownych przewrotów geopolitycznych. W przypadku Europy jest to wojna Ukrainy z Rosją. Natomiast Chiny i Ameryka mają własną rywalizację o potencjalnie jeszcze bardziej dramatycznych konsekwencjach, choć i dzisiaj wojny handlowe uderzają w obu graczy bardzo dotkliwie.
Na tę imperialną planszę warto też dodać, większych i mniejszych aktorów, których potencjał jest znaczący:
- azjatyckie nowsze lub starsze tygrysy: Japonię, Koreę, Indonezję, czy Wietnam
- Turcję, Arabię, czy Iran na Bliskim Wschodzie
- wiszącą nad Europą Rosję
- spoglądające z południa na USA: Meksyk i Brazylię
- czy w końcu nieposkromioną dalej Afrykę
Wszystkie również dodają niezliczoną liczbę czynników, które w zależności od scenariusza mogą mieć pozytywny bądź negatywny wpływ na perspektywy danego bieguna siły. Póki co otoczenie wydaje się grać na korzyść Chin (wysoka wymiana gospodarcza) oraz USA (brak naturalnych rywali), a dla Europy stanowi problem (Rosja, Bliski Wschód i migranci) - jednak czy będzie tak już zawsze? Na pewno nie.
Dlatego, na koniec - wracając do wspomnianego wcześniej ‘cyklu imperialnego’, na pierwszy rzut oka można by rzec, że:
Amerykanie są w fazie apogeum, Chińczycy są w fazie wzrostu, a Europa w fazie dekadencji. W przypadku Ameryki to oznacza, że jest dobrze, ale będzie tylko gorzej - jednak czy na pewno? Jeśli problemy wewnętrzne zostaną skutecznie poskromione, jak 100 lat temu, a “moc płynąca z AI” skutecznie zaadoptowana, Ameryka wcale nie musi oddawać palmy pierwszeństwa. Nie przesądzałbym także “amerykańskiego odejścia za Pacyfik” tj. większego izolacjonizmu. Sprawa dalej pozostaje rozwojowa.
W przypadku Chin obecna faza umieszcza Państwo Środka na trendzie zwyżkowym i potencjalnie oznacza przejęcie owej palmy pierwszeństwa, jednak mnogość problemów może skutecznie to utrudnić. A to oznaczałoby, że Pekin nie jest w fazie wzrostu, a apogeum - apogeum poniżej apogeum amerykańskiego.
Europa na tym kole jest w fazie schyłkowej i biorąc pod uwagę jej pozycję w XIX i początku XX wieku, ciężko z tym polemizować. Ale Europa (Zachodnia) po wyniszczających wojnach potrafiła w cztery dekady(!) do lat 80tych XX wieku przetransformować się tak szybko, że jej zbiorcze PKB było ponownie najwyższe na świecie. Dekadencja oznacza rozleniwienie i odrętwienie - tymczasem w Europie wyraźnie widać poruszenie, choć jego efekty póki co są marne. Jednak demokratyczny system sprawia, że jeśli obecna klasa polityczna nie znajdzie rozwiązań, przyjdzie po niej inna, jako kolejna iteracja adaptacji do zmieniających się warunków.
Otwartość Starego Kontynentu zwykle jest postrzegana za słabość, jednak szwedzki historyk Johan Norberg w książce „Peak Human”, w której to opisuje powstawania i upadek imperiów stawia odmienną tezę. Książka, wychodzi dopiero we wrześniu, ale z w zapowiedzi dla The Economist periodyk relacjonuje, że wg Norberga imperia, które wygrały rywalizację, robiły to, ponieważ były bardziej otwarte: na handel, na obcych i na idee, które szły w kontrze do status quo. Kiedy ponownie się zamknęły, traciły dawny blask. Za przykład służą - Ateny. Ateny były czymś więcej niż tylko kolebką demokracji; ich dobrobyt wynikał z silnego, jak na starożytne standardy, liberalizmu. Dzięki skromnym cłom wynoszącym zaledwie 2% i otwartemu podejściu do obcokrajowców, to miasto-państwo stworzyło bezprecedensowe możliwości gospodarcze - o czym świadczy fakt, że były niewolnik z Syrii (Pasion) stał się jednym z jego najbogatszych mieszkańców. Według wskaźników opracowanych przez Fraser Institute, kanadyjski think-tank, starożytni Ateńczycy doświadczyli poziomu wolności gospodarczej przewyższającego wszystkie współczesne narody, nieznacznie przewyższając nawet Hongkong i Singapur. Z naszej historii koronnym przykładem jest otwartość Rzeczpospolitej Obojga Narodów, która charakteryzowała jej “złoty wiek”.
Oczywiście mądrze stawiane bariery (np. celne lub fizyczne) są pożytecznym narzędziem, ale ich nadmiar może prowadzić do wewnętrznego załamania, jak pokazuje Norberg. Za inne kluczowe czynniki autor stawia: merytokrację oraz rządy prawa, tolerancję czy wolność intelektualną.
To wszystko pokazuje, że nic nie jest dane na zawsze. Wszystkie trzy centra siły są w ciągłej pętli bardziej lub mniej świadomej adaptacji i transformacji. Jeśli na którymś etapie przestaną dostarczać kreatywnych rozwiązań na swoje problemy - upadają. Na chwilę tj. na wiek lub dwa, jak Chiny dynastii Qing, lub na zawsze, jak Imperium Abbasydów.
Czy na koniec dnia możemy żyć w świecie, gdzie te trzy imperia koegzystują w pewnym balansie i harmonii? Tak, myślę że jest to nieuniknione. To nie oznacza, że tarcia i konflikty dobiegną końca, ale na przestrzeni wieków, czy tysiącleci zauważalna jest „ogólnoświatowa tendencja zbliżeniowa” i stoją za nią zmiany technologiczne, kulturowe, ekonomiczne czy moralne. Jeszcze do niedawna kolor skóry mógł definiować, to że ktoś jest „gorszym gatunkiem człowieka” i co więcej człowiek mógł być całkowitą własnością drugiego. Dlatego pobudzając nieco wodze wyobraźni i przyjmując horyzont setek, czy tysięcy lat obecne podziały (np. narodowe) mogą być niezrozumiałe dla naszych następców.
Tym bardziej, że do skutecznej eksploracji kosmosu będzie potrzebny ogólnoziemski konsensus. I tak jak narody europejskie niejako zmuszone były i są do szukania dróg porozumienia i wspólnoty w obliczu wspólnych szans i zagrożeń, tak zmuszone będą do tego wszystkie narody świata stojąc w obliczu wyzwań i szans stawianych przez wszechmiar wszechświata. A wówczas może nie będziemy mówić o Imperium Amerykańskim, Chińskim, czy Europejskim, ale o Imperium Ziemskim.
Źródła:
- https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_countries_by_GDP_(nominal)
- https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_countries_by_GDP_(PPP)
- https://www.theguardian.com/world/2023/apr/24/india-overtakes-china-to-become-worlds-most-populous-country
- https://www.reuters.com/world/china/researcher-questions-chinas-population-data-says-it-may-be-lower-2021-12-03/#
- https://www.newsweek.com/china-plan-tackle-birth-rate-population-crisis-2041107
- https://theconversation.com/eu-migration-policy-is-getting-tougher-the-3-new-tactics-used-to-keep-african-migrants-out-226754
- https://www.nytimes.com/2024/09/13/world/asia/china-retirement-age.html
- https://www.csis.org/analysis/first-battle-next-war-wargaming-chinese-invasion-taiwan?utm_source=chatgpt.com
- https://www.americanmanufacturing.org/blog/chinas-shipbuilding-capacity-is-232-times-greater-than-that-of-the-united-states/
- https://www.csis.org/analysis/ship-wars-confronting-chinas-dual-use-shipbuilding-empire#
- https://www.reuters.com/markets/china-eu-discuss-trade-resume-ev-talks-2025-04-10/
- https://www.reuters.com/business/business-conditions-tougher-chinese-firms-eu-say-amid-global-tensions-2024-12-09/
- https://www.economist.com/the-americas/2025/03/27/the-strange-revival-of-liberal-canada
- https://wid.world/world/#sptinc_p90p100_z/US;FR;DE;CN;ZA;GB;WO/last/eu/k/p/yearly/s/false/24.722500000000004/80/curve/false/country
- https://www.datapandas.org/ranking/gini-coefficient-by-country
- https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_Chinese_provincial-level_divisions_by_GDP_per_capita
- https://youtu.be/pMzZiv3Fc8s?si=UHd1-9eb1unYbTwW&t=1462
- https://www.ft.com/content/6de668c7-64e9-4196-b2c5-9ceca966fe3f?utm_source=chatgpt.com
- https://www.gzeromedia.com/news/analysis/democrats-still-dont-have-a-plan-or-a-leader-for-the-future
- https://www.economist.com/culture/2025/05/01/how-golden-ages-really-start-and-end