Międzymorze 2.0: Nowy sojusz dla bezpieczeństwa Europy.

Donald Trump, JD Vance, czy Pete Hegseth w swoich ostatnich dniach z każdym wypowiedzianym słowem łamali dotychczasowy ład światowy, na którym swoje wyobrażenie o świecie zbudowało całe pokolenie europejskich polityków. Mimo, że było wiele symptomów nadchodzącej zmiany, ich świat z dnia na dzień legł w gruzach.

Czy los Ukrainy został już przypieczętowany? Dalej nic nie można przesądzać, ale coraz ciemniejsze chmury kłębią się na Kijowem, a tym samym nad Europą. Tymczasem Bruksela przystępuje do kolejnych, pilnych rozmów, szukając nagle antidotum na chorobę, która jawna była od lat.

W tym chaosie należy obedrzeć rzeczywistość ze złudzeń. Jeśli Rosja zostanie potraktowana ulgowo, to pewnym jest, że kolejna odsłona jest imperialistycznej kampanii jest tylko kwestią czasu, szczególnie jeśli wyczuje słabość i chęć przetestowania gwarancji NATO-wskich. Kto będzie kolejny po Ukrainie? Geografia jest bezwzględna - państwa północy i centrum kontynentu, szczególnie te mniejsze i najbardziej bezbronne jak Państwa Bałtyckie.

Dlatego, w tak przełomowym momencie fundamentalnej zmiany, wszyscy najbardziej zagrożeni rosyjskim imperializmem i zmotywowani by go zastopować powinni zawrzeć żelazny Sojusz. Międzymorze 2.0, Sojusz Bałtycko-Karpacki, Liga Północna - nazw jest wiele, ale cel jeden - zatrzymać Rosję. Jak mógłby on wyglądać?

Zanim przejdziemy do analizy proponowanego formatu, wyjdźmy od sytuacji bieżącej. Jako że obserwując całą układankę łatwo wpaść niekończący się labirynt niuansów, skupmy się na najważniejszych zmiennych, które determinują całość. Przejdźmy po kolei.

Ukraina

Cierpi, niemal w każdej dziedzinie państwa. Kijów stara się trzymać napór Rosji, ale przewaga ilościowa oraz sprzętowa (wynikająca ze słabości dostaw z Zachodu) sprawia, że Ukraińcy muszą się cofać - szczególnie ja kierunku Pokrowskim. Z drugiej strony - Ukraińcy imponująco rozwinęli własny przemysł zbrojeniowy, a ich armia jest dzisiaj najsilniejsza i najliczniejsza na kontynencie.

Rosja

Od ponad roku, tj. Momentu znacznego zahamowania amerykańskiej pomocy, Kreml jest na fali. Stopniowo idzie do przodu, choć bez wielkich przełomów. Gospodarka kraju jest w trybie wojennym, a apatyczne społeczeństwo akceptuje ponosić koszty związane z inwazją na Ukrainę. Z drugiej strony, wbrew kremlowskiej propagandzie, dotkliwe straty sprzętowe (w większym stopniu) i ludzkie (w mniejszym) sprawiają, że Rosja nie może tej wojny toczyć w nieskończoność. Przy odpowiednim wsparciu Ukraińców szacuje się, że Moskwie zasobów może wystarczyć jeszcze na rok - półtora roku walki.

USA

Ameryka jest w trakcie całościowej redefinicji - zarówno wewnętrznej i zewnętrznej. Etykiet tej polityki jest mnóstwo, ale nieważne czy nazwiemy to izolacjonizmem, deglobalizacją, czy offshore balancingiem - skutek jest jeden: administracja Trumpa chce jak najszybciej pozbyć się „ukraińskiego problemu”. Do tej pory istniało pytanie - jak bardzo chcą się go pozbyć? Czy w taki sposób, w jaki początkowo zapowiadali tj. przymuszając agresora tj. Rosję do ugody z pozycji siły (a jeśli ta się nie zgodzi, zrobić to siłowo), czy zrobić to bez oglądania się na cały kontekst wydarzenia. Na dzisiaj wydaje się, że mimo zapowiedzi Waszyngton realizuje pkt. 2, w którym rozmywa fakty - kto był agresorem i ofiarą, angażując się w rozmowy z Putinem z pozycji „mandatu niebios”, który daje mu amerykański kompleks militarny.

Chiny

Pekin całą przepychankę obserwuje z boku. Chińczycy bez trudu odnajdą się zarówno w sytuacji kruchego pokoju, jak i kontynuacji wojny. Oba warianty są dla nich korzystne.

Europa

Na koniec zostaje Europa. W swoim bezładzie i wewnętrznym chaosie - Europa musi, z dnia na dzień, dojrzeć do stawienia czoła problemowi, którego unikała od ponad 10 lat, jeśli nie 17 tj. inwazji gruzińskiej.

Oto bowiem Europa antycypując (od 1.5 roku!) słabnące zaangażowanie Ameryki mogła zrobić wszystko by przejąć od Amerykanów przywództwo i stanąć za Ukrainą, wpierając ją swoją potęgą ekonomiczno-przemysłową, która tak istnieje! Jednakże ‘Europejczycy’ (chociaż nie lubię tego słowa, ponieważ nie mówi nic konkretnego) postanowili biernie obserwować ruchy Amerykanów, którzy jako jedyni posiadali realne zdolności.

3 lata! Tyle od wybuchu wojny miała Europa by rozkręcić swój przemysł militarny i stawić czoła Rosji, tym bardziej że nie musieliby robić tego własnymi rękami! Na wschodzie kontynentu stał waleczny naród, który wręcz błagał by tylko otrzymać wystarczającą pomoc.

Nie dostał jej. $145 miliardów pomocy dla Ukrainy, którymi chwali się Unia jest żałosne. Sumaryczne PKB Państw Unii Europejskiej w 2024 roku wyniosło ok. 18 bilony dolarów. Trzyletnie PKB to zatem ok. $54 biliony dolarów. A zatem Unia przez 3 lata ulokowała we wspieranie Ukrainy 0,3% (!) swojego Produktu Krajowego Brutto. Żenada. Dzisiaj europejscy politycy - w świetle zmiany paradygmatu przez nową administrację Amerykańską - miotają się w chaotycznym tańcu, a część z nich nawet nie potrafi powstrzymać łez.

I tu dochodzimy do rdzeniowego pytania. Dlaczego Europa nie pomogła Ukrainie, dlaczego nie przygotowała się do tego przez lata? Dlaczego Europa była/ jest, aż tak zła w zlokalizowaniu problemów wagi najwyższej i odpowiednim działaniu? Problem i zarazem odpowiedź niestety zlokalizowana jest głęboko. Jeśli ktoś nas ogląda na bieżąco być może pamięta tezy stawiane w odcinku „Europa w darwinistycznym procesie ewolucji”. Albowiem, wbrew słowom Emmanuela Macrona to nie NATO przeżywa „śmierć mózgową”, lecz Unia, a „wojna na Ukrainie” jest tego koronnym przykładem.

Modelowo Unii powinno zależeć na maksymalnie szybkim zakończeniu wojny - ponieważ jest to dla niej duże obciążenie - ekonomiczne, polityczne, wizerunkowe i społeczne. Jednocześnie w interesie kolektywu nie była i nie jest akceptacja wzorca zmiany granic i władz państwowych metodami siłowymi. Innymi słowy w interesie Unii było wspieranie Ukrainy, tym bardziej że ta sama stawiła opór i wykazała się dużą wewnętrzną mobilizacją, do której co ciekawe najpewniej nie byłby zdolny żaden(!) naród europejski w 2022 roku.

Owszem dosadne przeciwstawienie się Rosji, poprzez Ukrainę, oznaczałoby koszty, ale długofalowo, przy dobrym zarządzaniu, byłyby one pomijalne dla 99% jej obywateli. Zapewne wystarczyłoby gdyby Unia zdecydowała się na kolektywne ulokowanie 1% własnego PKB rocznie na rzecz Ukrainy, to dzisiaj licznik, którym chwali się Bruksela wynosiłby nie $145 miliardów, lecz $540 miliardów dolarów. Ponad dwa razy więcej, niż dotychczasowa kolektywna pomoc z Unii i Ameryki łącznie. Gdyby to były skromne 2%, kwota przekroczyłaby astronomiczną kwotę biliona dolarów. Wówczas temat wojny można byłoby zamknąć w w kilka-kilkanaście miesięcy. Dzisiaj byłaby jedynie ponurym wspomnieniem.

Jednocześnie te pieniądze mogłyby być ulokowane w rozwój własnego sektora militarnego - w ten sposób Europa piekła by dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze odpychałaby zagrożenie rosyjskie rękami Ukraińców, a po drugie przygotowywała się na świat chaosu, który mamy dzisiaj.

I właśnie w taki sposób dochodzimy do kluczowej, inherentnej własności Unii Europejskiej. O ile państwa przerażone imperializmem rosyjskim najpewniej chętnie poparłyby taki plan, tak im dalej (geograficznie) od Federacji Rosyjskiej, tym entuzjazm dla tego planu spadałby. Dlaczego mamy wydawać miliardy dolarów na zagrożenie które jest 2000 kilometrów od nas - spytać mogliby Portugalczycy, czy Hiszpanie? I ciężko ich za to winić, bo do 2025 roku Unia nie osiągnęła wewnętrznego poziomu zaufania na tyle dużego, by traktować wszystkie interesy państw członkowskich równo. Niestety winę za to ponoszą największe państwa Unii, które potraktowały projekt jako narzędzie realizacji interesów narodowych, jednocześnie doprowadzając do stopniowej degeneracji idei całego projektu.

Innymi słowy, co może Unia zrobić w 2025 roku by zmienić tę fatalną sytuację, w której się znalazła? Odpowiedź brzmi - nic przełomowego, bo jakąkolwiek ideę z siebie wykrzesa - nie jest w stanie jej zrealizować, z uwagi na różnicę interesów. Co więcej, wiązanie wszystkich państw może wręcz rozmydlić realną pomoc, bo narody bez interesu w tej grze będą stopować te najbardziej zaangażowane. Państwa Unii leżące najbliżej Rosji byłyby również nierozsądne, gdyby swoją niepodległość uzależniały od jakiegokolwiek od organizmu, który zawiódł tak wiele razy w tematach bezpieczeństwa.

Dlatego, w odcinku który wspomniany został wcześniej,zawarliśmy ideę “koalicji chętnych” - państw, które współdzielą jeden określony interes w danym obszarze i wykazują dużą determinację w jego realizacji. Takich koalicji może być wiele, ale dzisiaj jest czas by zastanowić się nad jednym konkretnym kolektywem. Sojusz Zimna, Sojusz Bałtycko-Karpacki, Międzymorzem 2.0, Ligą Północną - nazwę wybierzcie sobie sami.

Otóż nie ulega wątpliwości, że wraz z upadkiem ostatniej gałęzi na której wisiał świat mitycznych “Europejczyków” kończy się darmowa podróż i trzeba się mierzyć z realnymi konsekwencjami, a te (w najgorszym scenariuszu tj. kontynuacji apatii) oznacza wojnę na terytorium Unii Europejskiej. Oczywiście wspomnieni Portugalczycy, czy Hiszpanie mogą spaść spokojnie (nie są pierwsi w kolejce). Jednak Rumuni, Polacy, Szwedzi, Finowie, czy przede wszystkim Bałtowie mogą? Oczywiście, że nie.

Zatem widząc wątpliwość sojuszniczą u Stanów Zjednoczonych, które na koniec dnia (mimo NATO) mogą wrzucić cię pod autobus, jeśli taki będzie “realizm” danej sytuacji, oraz obserwując masową apatię Zachodu Europy, który nie wykazuje żadnego, realnego zainteresowania powstrzymaniem Rosjan, region Europy Północno-Środkowej powinien wziąć sprawy w swoje ręce i nie oglądać się na innych. Na szali leży najwyższa cena - niepodległość i nie są to puste pohukiwania. Niezależnie od tego, czy Ukraina zostanie przez Amerykanów i Unię porzucona, sprawa jest na tyle istotna, że nie należy zostawiać sprawy przypadkowi.

Dlatego natychmiast powinien zostać zawiązany Sojusz Bałtycko-Karpacki. Jego cel byłby prosty - zapobieganie możliwości wybuchu wojny na terytorium państw w nim zrzeszonych i związanej z tym utraty niepodległości.

Kogo obejmowałoby to swoiste Międzymore 2.0? Państwa najbardziej zagrożone imperializmem rosyjskim - tu i teraz, bowiem tylko one wykażą odpowiednie zaangażowanie i poświęcenie wymagane w takiej sytuacji.

Jego „karpackim” rdzeniem byłaby Polska i Rumunia - dwa państwa o sporej, jak na warunki Europy wielkości, o łącznej populacji 54 milionów, a zatem ⅔ populacji Niemiec. Gospodarczo ich ekonomie mierzone parytetem siły nabywczej odpowiadają około 50% PKB Niemieckiego (PL $1.9BLN; RO $0.9BLN; DE $5.5BLN). Na północy najważniejszymi członkami byłaby Finlandia posiadająca najdłuższą granicę z Federacją Rosyjską, oraz Szwecja, która w przypadku napaści na słabo zaludnioną Finlandię byłaby kolejnym celem. Pakt potencjalnie byłby również w interesie Norwegów, którzy graniczą z Rosją w kole podbiegunowym oraz rywalizują z nimi w Arktyce.

Kierując się wyłącznie ideami „szkoły realnej” pakt powinien ominąć Państwa Bałtyckie ponieważ zdolność bojowa tych państw jest dramatycznie mała, a ich terytorium w przypadku rosyjskiej napaści - bardzo trudne do obrony. Innymi słowy - Inflanty stanowią brzemię. Jednakże, nie da się myśleć o utrzymaniu niepodległości tego regionu, jeśli jego integralna część byłaby „wystawiona lwu na pożarcie”. Można deprecjonować wpływ moralności w stosunkach międzynarodowych (słynne „wartości nie są walutą”), jednak porzucenie Państw Bałtyckich byłoby, nomen omen, nie do obrony. Państwa Bałtyckie powinny się znaleźć w Sojuszu, mimo problemu geograficznego jaki stanowi ich obrona. W dalszym ciągu celem sojuszu byłoby utrzymywanie równowagi, w której atak na Sojusz wiązałby się z tak dużymi kosztami, że w żadnym scenariuszu nie kalkulowałby się. Jeśli Bałtów w tym pakcie by nie było, do wojny na pewno by doszło, tyle że napastnik otrzymałby „przystawkę” na zachętę.

Niemniej Państwa Bałtyckie musiałyby zwielokrotnić swoje wydatki na obronę, co już się dzieje, ale w stopniu niewystarczającym.

Oczywiście istnieją również inni potencjalni członkowie, znajdują się oni w tzw. drugiej linii uderzenia, a zatem ich chęć dołączenia do formatu byłaby w teorii mniejsza. Tu można wspomnieć:

  • Danię: bogate społeczeństwo, ale teoretycznie zagrożone „jedynie” desantem z Morza oraz atakami rakietowymi)
  • Czechy i Słowację: państwa te posiadają naturalne bariery w postaci Karpat i Sudetów, ponadto wymagałyby upadku Polski i Ukrainy. Obecnie na Słowacją rządzą prorosyjskie władze, co zmniejsza szanse chęci przyłączenia. Prorosyjski kandydat na prezydenta Rumunii Calina Georgescu, który najpewniej prędzej, czy później nim zostanie, również jest pewnym problemem w tym kontekście.
  • Mołdawię: O ile byłaby oczyszczona z rosyjskich wpływów i agentury
  • Wielką Brytanię: chociaż Londyn jest mocno oddalony geograficznie, wykazuje relatywnie duże zaangażowanie w wojnie na Ukrainie. Historycznie Brytyjczycy byli zawsze mocno zaangażowani w tłumienie rosyjskiego imperializmu w domenie morskiej.
  • Ukrainę - to ważny element, nad którym za chwilę mocniej się pochylimy.

A zatem rdzeń Sojuszu Bałtycko-Karpackiego w domenie lądowej stanowiłaby przede wszystkim Polska (ponad 200 tysięczna armia) i Rumunia (ok. 80tys), oraz Finlandia, Szwecja i Norwegia na północy - a zatem społeczeństwa bogate i dysponujące zaawansowaną techniką wojskową (zwłaszcza Szwecja), ale mniej liczne - ich łączny potencjał ludzki jest obecnie niższy niż Rumunów (ok 70tys). Bałtowie łącznie dysponują ok. 30tys armią. Całościowo daje to na dziś 400tys, ale zważając na trendy można założyć że z czasem ten poziom może dobić do 500 tys aktywnego personelu wojskowego.

Technologicznie i militarnie grupa zaczyna wchodzić w posiadanie, jednostkowo, bodaj najbardziej wartościowego efektora tj. Samolotów bojowych F-35. Jego użytkownikami już są lub będą Norwegia, Polska, Rumunia, Finlandia. Docelowo mają być w posiadanie łącznie 200 tego typu maszyn. Do tego dochodzi ponad setka szwedzkich Gripenów oraz 80 F16. Siły lądowe oparte byłyby o czołgi Leopard 2, Abrams i koreańskie K2. Do tego artyleria w postaci Himarsó, K9, czy Krabów, pojazdy bojowe CV90, Borsuk, czy Rosomak. Systemy obrony przeciwlotniczej NASAMS, czy CAMM-ER i tak dalej - grupa już teraz wyposażona jest w najnowocześniejszą technikę wojskową, ale w kooperacji jej potencjał zdecydowanie wzrósłby jeszcze bardziej.

Gospodarczo region dysponowałby PKB PPP na poziomie $5.2 biliona. Rosja według tej metryki o ponad 20% większym PKB w wysokości $7.1 biliona - choć tu duży wpływ ma niski kurs rubla. Nominalnie państwa Paktu dysponowałyby produktem na poziomie $2.7 biliona, tj. o 30% wyższym od Rosji, które wynosi ok. $2.1 biliona. Oczywiście w przypadku zaangażowania Danii, Czechów, czy przede wszystkim Brytyjczyków „potencjał” kolektywu odpowiednio by wzrósł, jednak realnie należy ocenić, że ich członkostwo (szczególnie w początkowym etapie) byłoby mało prawdopodobne.

Kluczowe pytanie jednak brzmi do czego zawarty Pakt obligowałby jego sygnatariuszy? Jakie byłby jego pierwotne założenia? Obszarów współpracy można co najmniej kilka, choć ich szczegóły są poniekąd uzależnione od wydarzeń bieżących - przede wszystkim sytuacją na Ukrainie.

  1. Po pierwsze sygnatariusze powinni zobligować się do przeznaczania znaczącej części swojego PKB na obronę. 5% to dolna granica, realnie powinno być to 7%, lub nawet 10% (w przypadku Państw Bałtyckich). Jeśli Rosja obecnie wydaje 7% swojego PKB na zbrojenia, to państwa zagrożone jej atakiem nie powinny wydawać mniej.
  2. Po drugie następuje głęboka współpraca na poziomie wojskowo-przemysłowym. Kraje deklarują, że modernizacja armii będzie priorytetowo wykonywana przy udziale przemysłu państw grupy, co jednocześnie oznacza bodziec ekonomicznego rozwoju dla wszystkich państw kolektywu. Jednocześnie powołane byłoby wspólne centrum badań i rozwoju, z którego efektów korzystałby kolektyw.
  3. Na punkcie drugim najwięcej zyskiwaliby zaawansowani producenci (zwłaszcza Szwecja), dlatego na zasadzie wzajemności następowałby transfer technologii militarnych do przemysłów mniej rozwiniętych (głównie polskiego i rumuńskiego).
  4. Armie sojuszu ćwiczyłyby w ciągłej koordynacji (ale w częstotliwości większej, niż w ramach sojuszu), następowałaby konwergencja dobrych praktyk oraz wymiana danych wywiadowczych.
  5. Standaryzacja uzbrojenia i amunicji między członkami sojuszu - pozwoliłoby to na efektywniejszą logistykę i wzajemne wsparcie w razie konfliktu.
  6. Stworzenie wspólnej infrastruktury strategicznej: hubów logistycznych, czy wspólnego systemu magazynowania zapasów strategicznych.
  7. Współpracę w zakresie przemysłu kosmicznego i technologii satelitarnych, co zwiększyłoby zdolności wywiadowcze i komunikacyjne sojuszu.
  8. Rozwój zdolności ofensywnych, w tym rakiet balistycznych. Sojusz (konkretnie Państwa Bałtyckie i Finlandia) znajdowałby się w najbliższym sąsiedztwie dwóch najważniejszych miast Federacji Rosyjskiej. Rosję przed atakiem musi powstrzymywać realna groźba masowego zniszczenia tych miast ładunkami konwencjonalnymi. Lot rakiety z terytorium Finlandii, czy Estonii trwałby kilka minut.
  9. No i przede wszystkim - słynny art. 5. Sojusz musiałby traktować napaść na jednego członka jako napaść na cały sojusz.

Ktoś mógłby powiedzieć - po co powielać zapisy, które są już zawarte w Sojuszu Północnoatlantyckim? Sęk w tym, że artykuł 5 karty NATO opiera się o Amerykanów. Jeśli Rosjanie wejdą do estońskiej Narvy - wszyscy będą patrzeć na Amerykanów. Problem w tym, że jeśli Amerykanie nie ruszą z odsieczą, cały sojusz upada i wchodzimy w model eskalacji, którego nie sposób przewidzieć. A jak widać Waszyngton ewidentnie sygnalizuje, że zapis ten nie może być traktowany jako „żelazny”. Z drugiej strony, gdyby państwa Sojuszu Bałtycko-Karpackiego byłyby „podwójnie” zabezpieczone artykułem 5.0. Strategiczna niejednoznaczność na Kremlu byłaby wzmocniona. Co więcej, w taki sposób pakt wspierałby założenia NATO, ponieważ jeśli w ramach hipotetycznego ataku na Łotwę natychmiast odpowiedziałyby państwa Sojuszu Zimna, to “utrzymałyby przy życiu” również założenia paragrafu 5, Sojuszu Północnoatlantyckiego, dając możliwość Amerykanom, jak i innym jego członkom do przyjścia z pomocą.

Sojusz Bałtycko-Karpacki musi mieć odwagę (za którą muszą stać zdolności) by zadeklarować to na własnych zasadach. Na zasadach wspólnoty interesów, która jasno mówi, że jeśli któryś z nas zostanie zaatakowany, pewnym jest że prędzej, czy później zaatakowany zostanę także „ja”. Nie ma przeklętej „rozbieżności zaangażowania” - jak w przypadku Amerykanów, bo wszyscy siedzimy w tym bagnie po uszy.

Na tym tle bardzo istotna, jeśli nie najważniejsza, jest Ukraina i jej potencjalny status w Sojuszu. Dróg rozwoju sytuacji Kijowa jest kilka.

Po pierwsze jasnym jest, że Sojusz nie chce wejść w stan wojny z Rosją, dlatego natychmiastowe przyłączenie Kijowa do kolektywu jest niemożliwe. Z drugiej strony Ukraina jako podmiot o:

  1. Bardzo dużej zdolności bojowej
  2. Zbieżności interesów z kolektywem
  3. Mający bezpośrednią możliwość degradacji zdolności przeciwnika

Nie może być w całej wyliczance pominięty. Wiele zależy od tego jak potoczą się negocjacje i jaka będzie wola Kijowa. Rozważmy dwa najbardziej prawdopodobne scenariusze.

Jeżeli Ukraina będzie przymuszona do pokoju, ale również fizycznie potrzebowała wytchnienia, to Sojusz Północnoatlantycki powinien wejść z Kijowem w ścisłą współpracę, która polegałaby na wymianie informacyjnej i wywiadowczej, a także technologicznej. Jednocześnie Sojusz pomagałby w odbudowie ukraińskich zdolności na preferencyjnych warunkach, które finansowane mogłyby być przez ukraińskie surowce.

Jeżeli jednak plany pokojowe będą się przeciągać, a Ukraina będzie deklarowała gotowość i motywację do dalszej walki, to Sojusz powinien rozważyć alokację znacznej części środków na dozbrajanie Ukrainy zasobami i technologiami, które są mu dostępne. Również finansowane mogłoby to być ze środków ekstrakcji ukraińskich zasobów naturalnych. Nie ma bowiem dla państw Międzymorza 2.0 łatwiejszego środka do osiągania swojego celu, niż neutralizacja Rosjan rękami Ukraińców (jeśli po ich stronie byłaby wola).

Pewną drogę finansowania mógłby w teorii zapewniać norweski fundusz inwestycyjny, który z obecną wyceną na poziomie $1.8 biliona jest największym tego typu funduszem na świecie. Oczywiście inwestycja obarczona byłaby wielkim ryzykiem, a decyzja należałaby do 5 milionów Norwegów, ale w teorii Kijów mógłby zagwarantować Norwegom zwrot z inwestycji z odpowiednim procentem, po zakończeniu działań wojennych.

No właśnie - bo właściwie jaki byłby cel tej nowej formacji na geopolitycznej mapie świata? Główny cel byłby jeden - przetrwanie. Dlatego jest to cel zupełnie inny od zamiarów administracji amerykańskiej (które jak widać mogą się mocno zmieniać) oraz brukselskiej, która jest rozsadzana od wewnątrz rozdźwiękiem tysięcy interesów. Z tego powodu grupa miałaby o wiele mniejsze obiekcje przed scenariuszem obalenia z urzędu Władimira Putina. Celem Sojuszu Bałtycko-Karpackiego byłaby obrona własnej niepodległości, a ta jest obecnie zagrożona przez imperialistyczną politykę Kremla. A zatem jeśli w wyniku wspierania Ukrainy Kreml by upadł, w Warszawie, Sztokholmie czy Bukareszcie przyjęłoby to z zadowoleniem.

Oczywiście istnieje jeszcze jeden szczegół - broń atomowa. Sojusz, mimo że z defensywnej pozycji, wchodziłby w dość bezpośrednią konfrontację z mocarstwem atomowym, a zatem przy formułowaniu założeń wyjściowych należałoby również znaleźć rozwiązanie dla tej kwestii. Rozwiązania są właściwie trzy.

Po pierwsze - posiadanie własnych konwencjonalnych zdolności ofensywnych, które w odpowiedniej ilości równałyby się szkodom wyznaczonym przez broń atomową.

Po drugie wejście w amerykański lub francuski parasol nuklearny. To rozwiązanie,w teorii powinno odpowiadać Amerykanom, ponieważ sojusz spełnia ich założenia o “większym zaangażowaniu się Europejczyków”. Pewnym zgrzytem jest to, że dla Sojuszu lepiej by wojna dalej trwała (o ile chcą tego Ukraińcy), podczas gdy Amerykanie chcą pokoju za wszelką cenę.

Niemniej najpewniej, że Amerykanie dość chętnie udzieliliby grupie „nuklearnego parasola”, ponieważ:

  1. Dalej są zainteresowani zapobieganiem wojnie atomowej
  2. Nie za zainteresowani proliferacją, a wraz z zacieśnianiem więzi w grupie temat programu atomowego mógłby zostać podjęty (szczególnie przez Szwedów i Polaków)
  3. Nie wymaga to ich fizycznej obecności

Opcjonalnie usługę tę mogliby świadczyć Francuzi, choć oczekiwaliby za to konkretnej zapłaty. Brytyjczycy odpadają, ponieważ kontrolę nad ich arsenałem de facto sprawują Amerykanie. Jednakże gwarancje amerykańskie musiałyby wykraczać poza obecne deklaracje natowskie. Sojusz Zimna powinien domagać się obecności w programie „nuclear sharing”, w znacznie większej liczbie, niż ma to miejsce obecnie. Ponadto w założeniach powinna zostać zawarta niejednoznaczność, czy w godzinie wojny to Amerykanie, czy państwa kolektywu decydują o użyciu broni masowego rażenia - wówczas wpływać to będzie negatywnie na kalkulacje Kremla.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Sojusz Bałtycko-Karpacki wychodziłby od jednego pierwotnego założenia - chęci ochrony wspólnej niepodległości przed agresywnym imperializmem rosyjskim. Przy zaangażowaniu oraz koordynacji zbiorczy potencjał jego członków jest w stanie doprowadzić do sytuacji, w której jakiekolwiek ofensywne próby Moskwy wiązałyby się z tak wielkimi stratami, że nie byłoby to w żadnym scenariuszu opłacalne.

Po osiągnięciu tego celu (który oprócz rozpadu FR nie miałby daty końcowej) przed grupą otwierałyby się jednak nowe możliwości. Wraz z rosnącym rozczarowaniem formatem unijnym państwa paktu miałyby możliwość stworzenia czegoś świeżego. Unia rozbijana jest przez różnicę interesów, ale także różnice potencjałów. W teorii Bruksela powinna uwzględniać interesy wszystkich członków w miarę równym stopniu, jednak naturalnym jest że większe podmioty grawitacyjnie przyciągają większość zasobów. Dla usprawiedliwienia Niemców - mogą zadać pytanie - skoro jest nas najwięcej i mamy największą gospodarkę, dlaczego mamy rozmywać nasze interesy, kierując się potrzebami państwa 3, czy 20 razy mniejszego od nas? Innymi słowy dychotomia potencjałów, napędza dychotomię interesów.

Tymczasem w Międzymorzu 2.0 da się zaobserwować pewien zdrowy balans. Po pierwsze grupa jest scalana bardzo ważnym wyzwaniem na wschodzie, ale po drugie oferuje dość egalitarny rozkład. Jej południe dostarcza wymaganą, mówiąc brzydko - masę ludzką i nietrywialny potencjał ekonomiczny, natomiast północ - siłę ekonomiczną, zdrowe instytucje oraz rozwój technologiczny. Pierwotny pomysł Międzymorza, jak wszyscy wiemy pochodził jeszcze marszałka Józefa Piłsudskiego

W różnych okresach był to model oparty o różne państwa, jednak ich cel był taki sam jak teraz - kolektywne stawianie bariery imperializmowi rosyjskiemu na wschodzie. Niemniej zawsze był to blok oparty o państwa między Rosją, a Niemcami - rozciągający się od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne i opcjonalnie Adriatyk. Dzisiaj jednak wciąganie w projekt państw takich jak Węgry, Słowacja, czy Bałkany mija się z celem. Współpraca trwa w obrębie formatów jak „Bukaresztańska 9” i to wystarczy. Z drugiej strony koncept zawsze pomijał Skandynawię.

Pomysł Piłsudskiego i reszty miał jednak ten problem, że w roli kluczowego węzła umieszczał Polskę. Z jednej strony musiał to robić, bo Polska była największym graczem regionu, jednak z drugiej strony zacofana i wyniszczona przez dwa stulecia różnego typu zaborów Polska byłaby liderem na tyle słabym, że niewiele osób w ogóle to rozważało na poważnie. A nawet jeśli Polska urosłaby w siłę, to reszta, mniejszych państw, zachowywała obawy, czy Warszawa z czasem będzie dążyła do dominacji formatu w stylu podobnym do Niemiec w Unii, ponieważ górowałaby nad resztą w każdym możliwym aspekcie.

Tymczasem w Międzymorzu 2.0 potencjał Polski, który że mimo nadal byłby największy, byłby dość łatwo bilansowany potencjałem szwedzkim, norweskim, czy rumuńskim. Innymi słowy dostajemy blok państw o dość zbliżonym potencjalne, i zbieżnym głównym interesie bezpieczeństwa. Istnieje zatem bardzo niewielkie prawdopodobieństwo sytuacji, którą obserwujemy stale w Unii Europejskiej - sprawczość Niemiec, czy Francji pozwala im na forsowanie wielu agend, niespójnych z agendą reszty.

Również potencjał ekonomiczny grupy byłby znaczący - nominalnie byłaby to „ósma” gospodarka świata - między Włochami i Francuzami. W parytecie siły roboczej byłby to nawet podmiot na poziomie Niemiec, czy Japonii. Wówczas, rozważając wariant pogłębionej współpracy, można rozważyć:

a) Zacieśnioną współpraca na niwie energetycznej
b) Wspólna flotę
c) Rozwój sfery AI i technologii kosmicznych

Oczywiście to wszystko nie oznacza, że Sojusz Bałtycko-Karpacki powinien porzucić kluczowe formaty takie jak NATO, czy Unia - bynajmniej. Chodzi jednak o to by wziąć sprawy w swoje ręce i nie polegać na innych, tym bardziej że grupa ma wymagany potencjał by stawić czoła Rosji w sposób kompetentny i zorganizowany. Czy będzie to trudne i kosztowne? Tak, ale w momencie, gdy mowa o kwestiach najbardziej fundamentalnych jak bezpieczeństwo i niepodległość kraju, nie może być inaczej.

Czy duże państwa Europy jak Francja i Niemcy przyjęłyby format z optymizmem? O ile wymiar bezpieczeństwa byłby dla nich wielkich wytchnieniem (nie ma nic cenniejszego jak skuteczny bufor), tak rozwijanie głębszych powiązań mogłoby być postrzegane w ramach konkurencji, szczególnie przez Berlin. Co więcej, jeśli współpraca byłaby szczególnie owocna i skuteczna, mogłaby zachwiać konceptem Unii jako preferowanego dogmatu dla Europy.

Na dzisiaj jednak wyzwanie jest jedno - Federacja Rosyjska. Jeśli Ukraina zostanie złożona przez Amerykanów na ołtarzu, wówczas pewne jest jedno - kolejne państwa na zachód. Rosjanie się nie zatrzymują. Plany mówią o mobilizacji kolejnych dziesiątek tysięcy żołnierzy, cały przemysł militarny operuje na płynnych obrotach, władze mają legitymizację społeczną by “walczyć z Zachodem” nie tylko słownie.

Wymienione kraje Międzymorza 2.0 - mogą to obserwować, podkładając swoje nadzieje w Unii Europejskiej, która przez lata wykazywała wielką indolencję, lub w NATO - które jest w 100% zależne od Amerykanów i przez to niestabilne. Mogą też wziąć sprawy w swoje ręce i nieoglądając się na resztę zadbać o bezpieczeństwo i przyszłość własnych narodów tu i teraz. Działając w pojedynkę wystawiają się na duże ryzyko, natomiast w dużej, silnej grupie zmotywowanych(!) państw są w stanie odstraszyć Rosję w dostateczny sposób. A zabudowane na tej podstawie zaufanie mogłoby stanowić fundament do czegoś więcej, niż sojusz obronny.

Dosłownie w momencie pisania tego tekstu, kancelaria szwedzkiego premiera Ulfa Kristerssona wypuściła następującą notę:

„Od dawna powtarzam, że Europa musi wziąć większą odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo i zwiększyć nasze wsparcie dla Ukrainy. Uważam, że obecnie istnieje impuls dla krajów nordycko-bałtyckich i Polski, aby nadal iść naprzód i przewodzić, zarówno pod względem wydatków na obronę, jak i wsparcia dla Ukrainy.“

Wcześniej, bo 28 listopada Warszawa i Sztokholm zawarły “strategiczne porozumienie”.

A zatem dwaj najwięksi gospodarczo członkowie hipotetycznego sojuszu już dzisiaj sygnalizują gotowość do większej współpracy. Jednak jej zakres powinien znacząco się urosnąć i stworzyć podwaliny pod coś znacznie większego.

Czas drzemki geopolitycznej już dawno się skończył. Świat drugiej połowy XXI wieku wymaga dorosłych i śmiałych decyzji - jedną z nich powinno być utworzenie Paktu Bałtycko-Karpackiego.

Źródła:

  1. https://www.politico.eu/article/france-macron-emergency-european-summit-trump-defense-crisis-war-trump-putin-paris
  2. https://x.com/SwedishPM/status/1890412912704889209
  3. https://www.government.se/press-releases/2024/11/new-strategic-partnership-between-sweden-and-poland/