- Hubert Walas
Strategiczne rywalizacje na arenie międzynarodowej nie trwają wiecznie. W którymś momencie po prostu się kończą. Nadchodzi dzień kiedy odwieczni rywale przestają obsesyjnie szukać dróg pokonania przeciwnika i skupiają się na innych obszarach. Dzieje się tak z różnych powodów – może zmienić się układ sił w regionie lub na świecie, mogło dojść do niespodziewanego przełomu technologicznego, mogło dojść do załamania wewnętrznego modelu zarządzania, mogło również stać się tak w wyniku wojny: kinetycznej między przeciwnikami lub takiej, w którą uwikłał się jeden z rywali. Mogło w końcu dojść do osiągnięcia zakładanego celu przez jednego z konkurentów, celu który niekoniecznie zakłada całkowitą anihilację dotychczasowego wroga.
W 1805 roku Wielka Brytania i Francja walczyły zaciekle o dominację w Europie. Natomiast już trzy dekady później wspólnie odpierały imperializm rosyjski w wojnach krymskich, dając początek geopolitycznemu partnerstwu, które przetrwało krwawy XX wiek i trwa do dziś. Podobnie USA i Japonia podczas II Wojny Światowej stoczyły jedną z najpotężniejszych kampanii morskich w dziejach, by za chwilę stać się jednym z najbliższych sojuszników.
Tymczasem percepcja obecnej, największej światowej rywalizacji największego światowego mocarstwa Stanów Zjednoczonych Ameryki, ze wschodzącym pretendentem – Chińską Republiką Ludową, skłania do myślenia o wręcz niekończącym się konflikcie, permanentnym stanie zimnej wojny, w której świat podzieli się na wrogie obozy pozostające w chronicznym konflikcie. Niczym imperia Oceanii, Eurazji i Azji Wschodniej patrzące na siebie z nienawiścią w książce Georga Orwella 1984. Sęk w tym, że dowody empiryczne temu przeczą.
W książce „How Rivalries End” autorzy Karen Rasler, William Thompson i Sumit Ganguly dowodzą, że od 1816 roku spośród rywalizacji wielkich mocarstw, jedynie trzy trwały dłużej niż sto lat. Średnio kończyły się po 60 latach. Przykładając tę statystykę do konfrontacji chińsko-amerykańskiej, najpierw musimy ustalić sobie moment jaki przyjmiemy za początek rywalizacji. Jeśli przyjęlibyśmy rok 1921 – czyli założenie chińskiej partii komunistycznej lub 1949 czyli powołanie Chińskiej Republiki Ludowej, już dawno przekroczyliśmy średni okres trwania rywalizacji, co statystycznie oznaczałoby że jest ona u schyłku istnienia. Niemniej zważając na okres Nixona i późniejszego odprężenia ekonomicznego między Waszyngtonem i Pekinem, byłoby nieuzasadnione.
Realnie rok 2001 – czyli wstąpienie Chin do Światowej Organizacji Handlu, lub 2008 rok – czyli kryzys ekonomiczny wytyczający koniec ery hiperglobalizacji, lepiej wytyczają początki strategicznej rywalizacji. To oznacza, że jesteśmy już za ¼ rywalizacji lub że nawet zbliżamy się do do połowy jej trwania. Ta dość nieintuicyjna myśl nijak ma się do „permanentnego stanu wojny”, który wieszczy się nam na najbliższe dekady, a nawet stulecia.
Jednak rywalizacja na pewno nie skończy się w jednym wypadku – kiedy nie wiemy co charakteryzować będzie jej koniec. W takiej wersji może się ona ciągnąć w nieskończoność. Opinii jest tyle ile opiniotwórców. Bardziej agresywne ramię jastrzębii optuje za klasyczną formą gry „zwycięzca zgrania wszystko”, natomiast wyważone “stronnictwo sowie” stara się przekonywać, że decydując się na strategię konkurowania z elementami współpracy, oba mocarstwa lepiej obsłużą swoje interesy narodowe. Jastrzębie czy sowy? Kto ma rację i jak obie strony definiują potencjalny koniec strategicznej rywalizacji chińsko – amerykańskiej, która na pewno nie będzie trwała w nieskończoność.
Samospełniająca się przepowiednia
Klimat między dwoma, największymi ekonomicznie, państwami świata stale pogarsza się od dłuższego czasu. Amerykanie przechodzili przez kolejne fazy świadomości chińskiego wyzwania, próbując kolejno: nakłaniać Pekin by grał według zasad ustanowionych przez Waszyngton. Gdy okazało się, że Chińczycy osiągają przewagi – przez własną pracowitość, ale także m.in. poprzez nieuczciwe praktyki jak dumping i kradzież intelektualna, Amerykanie szukali dialogu i porozumienia dwustronnego. Gdy to zawiodło przeszli do działań defensywnych w postaci sankcji i taryf. Jednak dzisiaj, gdy od przeszło dekady administracja neocesarza Xi Jinpinga nie kryje się ze swoimi ambicjami globalnymi i zerwała z doktryną „chowania własnych możliwości”, Waszyngton stoi przed wzywaniami natury ostatecznej, z którymi nie mierzył się od 75 lat, włączając w to gorącą wojnę na Pacyfiku, w obronie Tajwanu lub sojuszników w regionie.
Dla porządku, wróćmy do podstaw. Dlaczego Amerykanie i Chińczycy skaczą sobie do gardeł? I dlaczego, niektórzy wojnę między obiema potęgami nazywają „samospełniającą się przepowiednią”?
Musimy zdawać sobie sprawę, że optyka na jaką na świat patrzą mocarstwa różni się od spojrzenia przeciętnego człowieka. Ostatecznym celem każdego państwa, niezależnie od wielkości jest jedno – przetrwanie. Jednak o ile państwa małe i średnie patrząc na to wyzwanie próbują przede wszystkim balansować swoją pozycję w środowisku regionalnym, jednocześnie krzesając z siebie maksymalną produktywność, by zwiększyć szanse na przetrwanie w momencie próby. Tak państwa duże, a szczególnie mocarstwa, widzą to inaczej. Oczywiście robią to samo co mniejsze podmioty, jednak ich siła i potencjał umożliwia im aktywne wpływanie na całym system, w którym działa cały świat. Będąc na tym poziomie sprawczości aktorzy traktują rozgrywkę zbiór ograniczony.
Spójrzmy na ten mechanizm jak na grę, w której jest 100 żetonów. Gdy jeden żeton przypadnie rywalowi, automatycznie nie mam go ja. Jeśli rywal zbierze więcej żetonów – oznacza to, że gra w tę grę lepiej i bardziej efektywnie może wpływać na globalny system. Jeśli zabierze mi wszystkie lub prawie wszystkie żetony – grozi mi to najgorszymi konsekwencjami, vide upadek Związku Sowieckiego. Niektórzy nazywają ten proces „grą o sumie zerowej”, co szczególnie wyznają przedstawicie realistycznej szkoły polityki międzynarodowej.
To, że nie jest to jedyna droga interpretacji rzeczywistości jest materiałem na odrębny odcinek, jednak faktem jest, że tak często właśnie tak wygląda percepcja rzeczywistości w gabinetach w Waszyngtonie, czy Pekinie. Szczególnie, gdy konkurują dwa, odrębne ideologicznie obozy. Bowiem sukces jednego oznacza automatycznie systemową niewydolność drugiego. Sukces chińskiego miksu autokratyzmu, komunizmu i konfucjanizmu, naturalnie podważa podstawy demokracji liberalnej, na której opiera się porządek zachodni, i na odwrót. Już dzisiaj ludzie na Zachodzie zastanawiają się, czy model chiński nie robi czegoś lepiej, skoro Chiny tak szybko urosły do swojej obecnej potęgi.
W wymiarze praktycznym i geograficznym oznacza to, że USA zawsze dążą do kontroli kluczowych zworników ekonomicznych, lub strategicznych świata. Zdają sobie bowiem sprawę że to właśnie tam leża fundamenty dla całego systemu międzynarodowego (czyli wspomnianej gry), w tym też dla ich własnej potęgi, jako mocarstwa. Dlatego też Amerykanie toczyli wojny z Hiszpanami, czy Brytyjczykami o najpierw o kontrolę nad Ameryką Północną, a później nad całą zachodnią półkulą, uznając że jest to krok niezbędny dla amerykańskiego interesu strategicznego i gromadzenia kolejnych żetonów.
Dlatego też Amerykanie wchodzili do pierwszej i drugiej wojny światowej. Teoretycznie mogli uznać, że są to odległe konflikty, które nie są warte przelanej krwi. Jednak dostrzegając historyczną i realną przewagę produktywności połączonych kontynentów Europy i Azji, nad Amerykami Północną i Południową, nie mogli dopuścić do powstania na tym obszarze zjednoczonej siły, która mogłaby podważać globalną pozycję wschodzącego, amerykańskiego mocarstwa. Siły, która mogła osiągnąć potencjał by, w najgorszym wypadku, zabrać Amerykanom wszystkie żetony. Dlatego doszli do wniosku, że łatwiej będzie zdusić imperializm niemiecki, czy japoński w zarodku, niż dać mu urosnąć do niekontrolowanych rozmiarów. Podobna motywacja kierowała Zimną Wojną 1.0. Jeśli Sowieci przejęliby kontrolę nad potencjałem ekonomiczno-ludzkim Zachodniej Europy w latach zimnowojennych, Amerykanie nie tylko mieliby nagle mniej żetonów, istniało ryzyko że stracą wszystkie, wraz z tym jak komunistyczna fala przedostanie się za Atlantyk.
Innymi słowy – Amerykanie, dążenie do zachowania kontroli nad głównymi zwornikami ekonomicznymi globu traktują jako swój główny interes strategiczny, a to oznacza przeciwdziałanie powstawaniu konkurencyjnych ośrodków siły, szczególnie w miejscach gdzie świat jest najbardziej produktywny.
Azjatycki tygrys alfa
Dzisiaj region Azji Pacyfiku odpowiada za 2/3 światowego wzrostu PKB i za ok. 40% całości globalnego PKB. To mniej więcej tyle, niż Unia Europejska – 16% i Stany Zjednoczone ok. 25%, wzięte razem. Kiedy mocarstwo dominujące widzi, że ten potencjał może zostać zdominowany przez jednego gracza, w sposób naturalny wchodzi na ścieżkę powstrzymywania jego wzrostu. To objawia się w wojnach ekonomicznych, dozbrajaniu siebie i partnerów, tworzeniu koalicji powstrzymujących, czy wojnach proxy.
Tymczasem wschodzący pretendent, nie bez własnych racji, traktuje te działania jako wrogie, zagrażające swojemu istnieniu, dlatego aktywnie podejmuje własne zabiegi wzmacniające swoją pozycję. Chiny dokonują największego i najszybszego procesu rozbudowy armii od czasów drugiej wojny światowej, aktywnie angażują się w podważanie obecnego porządku stworzonego przez Amerykanów i wykorzystują swoją siłę ekonomiczną promieniując na region z pozycji wybrańca niebios, którym zawsze określał się cesarz Zhongguo – Państwa Środka.
W tym procesie dochodzimy do problemu gatunku jajko czy kura. Czy to Chiny nieuczciwymi praktykami i wrogimi działaniami na arenie międzynarodowej sprowokowały Amerykanów do odpowiedzi? Czy to Amerykanie „wtrącaniem się” w rozwój Chin sprawili, że muszą one odpowiadać? Każdy z obozów ma własną odpowiedź na to pytanie, i zasadniczo obie strony mają logiczne argumenty po swojej stronie. Niemniej jest to nieistotne. Na gruncie geopolityki szkoły realnej, „racja”, czy „prawda” jest tylko narzędziem używanym w celu wygrania w grę o sumie zerowej. W tym świetle, obie strony mają rację, bo walczą o ograniczone zasoby.
Racji możemy doszukiwać się dopiero na poziomie percepcji jednostki – ja czy Ty możemy uważać, że jedno z mocarstw ma prawo do takiego działania, ponieważ uznajemy jeden model zarządzania społeczeństwem za „bliższy prawdzie”. Prawdzie rozumianej jako sposób tego jak państwa powinny organizować życie swoich obywateli. Ostatecznie, każdy z nas może sobie wyobrazić, że zwycięski gracz eksportuje własną dominującą ideologię na słabszych aktorów, niejako ich do tego przymuszając, bo to pomaga mu w zarządzaniu grą, którą stworzył i przyczynia się do podstawowego celu – przetrwania państwa na jak najlepszej pozycji. Cyniczne spojrzenie, które często dyktuje szkoła realna, miesza się zatem często z perspektywą danej osoby i jej poglądami. Nie inaczej jest teraz.
Krążące jastrzębie
W niemal każdym przypadku konfliktu interesów na poziomie państw wśród komentariatu znajdziemy dwie pozycje podejścia do danego problemu: ostrzejszą i wygładzoną. Tych pierwszych zwykle określa się „jastrzębiami”, zaś drugich nazwijmy „sowami”. Nie jest bynajmniej tak, że któraś z tych pozycji jest właściwsza i dominuje nad drugą – wszystko zależy od uwarunkowania chwili i odpowiedniego balansowania.
Każda grupa kulturowa i ośrodek siły ma swoją pozycję domyślną. Tak jak dla decydentów rosyjskich, czy izraelskich zwykle drogą jest eskalacja, lub taktyka „ząb za ząb”, Unia Europejska ma trudności z zdecydowanym działaniem i stawianiem twardych granic, gdy jest ku temu potrzeba. W obu przypadkach przesada jest zazwyczaj kosztowna. Nie inaczej jest w przypadku Stanów Zjednoczonych i Chin, które z racji własnych zasobów i dalekosiężnych skutków własnych działań nauczyły się łączyć obie pozycje bodaj najlepiej na świecie.
Amerykańska kultura i szybko osiągnięta dominacja (osiągnięta na globalnej osi czasu) naturalnie predestynują Waszyngton do zajmowania pozycji jastrzębiej, jednak utrzymywanie systemu światowego wymagało jednocześnie „sowiego” balansowania. Jednak, gdy balansowania i wycofania jest za dużo, naturalnie uruchamia się skrzydło jastrzębi. Widzimy to także w przypadku Chin.
„Power is the Answer in US Competition with China” - siła jest odpowiedzią w amerykańskiej rywalizacji z Chinami. Tytuł tekstu Michaela Mazzy dla Foreign Policy zasadniczo mówi wszystko o stosunku autora względem rywalizacji z ChRL. Autor już na wstęipe przypomina tekst Melvyna Lefflera, który pisał, że Stany Zjednoczone po Drugiej Wojnie Światowej odziedziczyły „strategię supremacji” – „strategy of preponderance”.
Leffler zaznaczył, że supremacja nie oznaczała dominacji, ale stworzenie środowiska światowego przyjaznego dla amerykańskich interesów i wartości. Oznaczało rozwijanie zdolności by pokonać zagrożenia i wyzwania. Oznaczała to także, mobilizowanie siły by ograniczać wpływ sowiecki, na jego własnych peryferiach. […] Poszukiwanie czegoś mniej, niż supremacji siły oznaczało, przyznanie się do porażki.
Na tej bazie Mazza wyciąga analogię do czasów dzisiejszych. Chiny, w tej definicji, szukają swojej własnej supremacji – co oznacza ograniczanie interesów i wartości amerykańskich, celem tworzenia lepszych warunków dla interesów i wartości promowanych przez Chińską Partię Komunistyczną.
„Będziemy stanowczo bronić bezpieczeństwa siły państwa chińskiego, jego systemów i ideologii” – powiedział w 2022 roku, na 20 Kongresie Partii Xi Jinping.
Mazzie wtórują Matt Pottinger i Mike Gallagher w artykule „No Substitute for Victory”.
„Stany Zjednoczone nie powinny zarządzać konfrontacją z Chinami; powinny ją wygrać” i dalej „Waszyngton powinien przyjąć retorykę i strategię, która może wydawać się niekomfortowo konfrontacyjna, ale w praktyce jest konieczna do przywrócenia granic, które Pekin i jego akolici atakują. To oznacza nałożenie kosztów na chińskiego przywódcę Xi Jinpinga, za jego politykę kreowania globalnego chaosu”.
W podobnym tonie, w FP, wypowiedział się Matthew Kroenig. „W biegu na 100 metrów, celem nie jest zarządzanie biegiem, ale zwycięstwo.”
Do potencjalnych krytyków, amerykańscy jastrzębie, mówią: rozejrzyjcie się. Wasze (tzn. Amerykanów) bogactwo spoczywa na istniejącym systemie światowym, który szerzej opiera się na wartościach wyznawanych na Zachodzie – demokracji, prawach obywatelskich, wolności słowa i tak dalej. Tymczasem, co robią Chiny? Wspierają wszystkich aktorów najbardziej zaciekle atakujących i sprzeciwiających się tym wartościom i temu systemowi.
Obozy pracy i żadnych możliwości poszukiwania własnych ambicji w Korei Północnej? Chiny są blisko by pomóc. 30 lat dyktatury jednego człowieka i brutalne tłumienie każdej opozycji na Białorusi? Brzmi jak słuszna droga dla kraju, przeprowadźmy wspólne ćwiczenia w Europie. Krwawy fundamentalizm religijny w Iranie? Żaden problem, łapcie przelew za ropę. Czy w końcu atakowanie 10 razy mniejszego kraju, porywanie i zabijanie jego dzieci? To nic, chińsko-rosyjska przyjaźń przetrwa nie takie rzeczy.
Jastrzębie zatem, nie bez racji, dają do zrozumienia, że wszystkie problemy, z którymi zmaga się dzisiaj świat zachodu mają zasadniczo jedno źródło – Chiny.
„Najważniejsza charakterystyka współczesnego świata w jednym słowa brzmi: chaos.” - Pottinger i Gallagher przypominają słowa Xi z 2021, dodając że Xi uznał ten fakt, za zjawisko dla Chin pozytywne. Nie będzie zatem nadużyciem nazwanie Państwa Środka współczesnym „sponsorem chaosu”.
Stonowane stanowisko Amerykanów względem Chińczyków cechowało praktycznie całą poprzednią dekadę. Jak się skończyło?
4 lutego 2022 roku Vladimir Putin i Xi Jinping ogłosili sformowanie strategicznego partnerstwa „bez limitów i bez żadnych zakazanych obszarów współpracy”. Większość obserwatorów jest zdania, że wtedy Vladimir Putin upewnił się co do swoich planów inwazji na Ukrainę, która wydarzyła się trzy tygodnie później. Być może również wtajemniczył swojego chińskiego partnera o swoich zamiarach. Innymi słowy – Mazza, Kroenig, Pottinger i Gallagher zgadzają, że Chiny nie powinny być kontrolowane, czy zarządzane. Powinny być klasycznie pokonane. Lecz co właściwie oznaczać będzie zwycięstwo?
Zwycięstwo przez nokaut
Mazza sięga po klasyków Zimnej Wojny. George Kennan w 1947 napisał, że amerykańska polityka jest projektowana, by „promować tendencje, które znajdą ujście w rozpadzie lub stopniowym rozkładzie sowieckiej siły”. George H.W. Bush mówił natomiast, że celem Amerykanów jest Europa wolna i żyjąca w pokoju, a do tego wymagane jest udane partnerstwo z ZSRR lub jego rozpad. Cel spełniony, opcja numer dwa.
Współcześnie Narodowa Strategia Bezpieczeństwa administracji Joe Bidena mówi podobnym językiem, choć bez stawiania Europy w centrum wyzwania poszukuje „dążenia do lepszej przyszłości opartej o wolny, otwarty, bezpieczny i zamożny świat”. Mazza dodaje do tej definicji perspektywę amerykańską: „świat, w którym fizyczne bezpieczeństwo amerykańskiej macierzy jest zachowane, amerykański styl życia kwitnie, a amerykańscy obywatele rozwijają się”.
Oczywiście główną przeszkodą, w tym osiągnięciu tego celu stanowią Chiny. Środki do pokonania przeciwnika, w oczach każdego z jastrzębi są jasne:
- inwestować więcej i rozsądniej w wojsko
- wykorzystywać swoje przewagi ekonomiczne, de facto eskalując wojnę handlową
- budować sojusze wokół Chin i naciskać na partnerów na „dźwiganie części ciężaru”
- walczyć o świat rozwijający się, i nie porzucać idei promocji demokracji, stojąc w opozycji do rosnących trendów autokratycznych
Gdy dobrze zaimplementowane, jak piszą Pottinger i Gallagher, „Komunistyczni władcy Chin porzuciliby pomysł pozostawania w gorącym lub chłodnym konflikcie ze Stanami Zjednoczonymi i jego przyjaciółmi. A Chińczycy, od klasy rządzącej, po zwykłych obywateli, znaleźliby inspirację by poszukiwać nowe modele rozwoju i zarządzania, które nie opierają się na represji i kompulsywnej wrogości za granicą”.
Badacze dodają, że najlepsza amerykańska strategia, która znalazła swoją docelową syntezę w latach reaganowskich, było przekonanie Sowietów, że są na drodze do porażki, co z kolei nasiliło wątpliwości co do całego, sowieckiego modelu zarządzania.
Mazza pisze wręcz: „Wielką nagrodą dla Chińczyków byłaby liberalne Chiny, w których Chińczycy mogliby prosperować, cieszyć się wolnością i spokojem”. To byłoby efektem skutecznej „strategii supremacji”. W inne słowa, ale zbliżony sens, ubiera definicję Matthew Kroenig: „Zwycięstwo oznacza osiągniecie punktu, w którym chiński rząd nie posiada dłużej chęci, ani zdolności by zagrozić kluczowym amerykańskim interesom. Innymi słowy Waszyngton powinien celować w kapitulację lub obezwładnienie chińskiego zagrożenia”.
Kroenig widzi trzy drogi do osiągnięcia tego celu.
Po pierwsze Amerykanie mogą po prostu robić wszystko lepiej od Chińczyków. Pokonać ich w standardowej rywalizacji we wszystkich domenach: ekonomicznej, technologicznej, ideologicznej, demograficznej, dyplomatycznej i militarnej. Jeśli USA to zrobi, Chińczycy naturalnie stracą wolę do dalszej konfrontacji, a strategiczna rywalizacja dobiegnie końca. Byłaby to klasyczna rywalizacja systemów, przypominająca czasy rywalizacji z Sowietami.
Drugą potencjalną drogą może być przekonanie chińskich władców, którzy nadejdą po Xi (autor uważa, że obecny lider poglądów nie zmieni), że droga konfliktu i konfrontacji z Ameryków i partnerami jest zbyt kosztowna i po prostu wybiorą drogę większej akomodacji i współpracy. Logicznie, opcja numer 2 musi również uwzględniać opcję numer 1. Tylko dowody empiryczne mogłyby przekonać Chińczyków, że zmiana podejścia jest uzasadniona.
Trzecia droga, jest dość drastyczna – wewnętrzne załamanie lub nawet rozpad. Autor przekonuje, że autokratyczne reżimy są kruche, a Chiny dzisiaj wydają na wewnętrzne siły policyjne dwa razy tyle środków co na armię (w przypadku USA te proporcje są odwrócone). Duże problemy wewnętrzne Chin naturalnie skończyłyby strategiczną rywalizację, a hegemon obroniłby swoją pozycję najpewniej, znowu – do czasu.
W poszukiwaniu gry o sumie dodatniej
Aczkolwiek, dla Michaela Mazarra z RANDu, taka definicja zwycięstwa jest nieoptymalna. Uważa, że szukanie zwycięstwa nad Chinami w każdym obszarze, nie tylko nie zakończy rywalizacji, ale wręcz może prowadzić do jej permanentnego stanu. Mazarr w stosunku do wymienionych wcześniej opiniotwórców przyjmuje wyważoną postawę, przez co możemy umieścić go w obozie „sowim”.
Autor przywołuje słowa Jake’a Sullivana, obecnego doradcę bezpieczeństwa narodowego, który w eseju dla Foreign Affairs w 2019 roku napisał: „Zamiast polegać na przypuszczeniach dotyczących trajektorii Chin […] amerykańska strategia powinna być trwała, niezależnie od tego, jaki chiński system przyszłość przyniesie. Powinna dążyć nie do osiągnięcia ostatecznego stanu końcowego, podobnego do ostatecznego zakończenia zimnej wojny, ale do stałego stanu jasnego współistnienia na warunkach sprzyjających interesom i wartościom USA”.
Wieczny stan rywalizacji strategicznej – taki pomysł na na Chiny ma jedna z najważniejszych osób dla kreowania globalnej agendy bezpieczeństwa. Mazarr uważa jednak, że stan otwartej rywalizacji bez jasnego celu ma wiele wad.
Przede wszystkim utrudnia ustalanie priorytetów. Skoro Ameryka nie ma zdefiniowanej linii mety, wszystko staje się równie ważne, tymczasem zasoby nie są nieograniczone. Ponadto wojna po horyzont wzmaga tendencje fatalistyczne i sprawia, że rywal czuje się okrążony. Rosną także tendencje hipernacjonalistyczne, które pomagają reżimowi „zbierać ludzi wokół flagi”. Mazarr krytykuje też cele ostateczne jak np. sugerowane przez Pottingera i Gallaghera, Mazzę czy Kroeniga dążenie do obalenia chińskiego reżimu i implementacji własnego, dominującego systemu.
Jeśli więc odpowiedzią nie jest Sullivanowska niekończąca się rywalizacja, ani Pottingerowska chęć obalenia Chińskiej Partii Komunistycznej, ani przyznanie się do porażki i utraty prymatu- co łączy rzecz jasna wszystkich Amerykanów, to co?
Autor odpowiedzi szuka w badaniu „The Fates of Nations”, którego sam był współautorem. Praca analityków RANDu badała drogi, w których burzliwe rywalizacje z czasem zmieniały się w przyjazne stosunki między mocarstwami. Badanie wykazało, że istnieje siedem takich dróg. Jest to:
- Podbój i okupacja, jak przykładowo podczas II Wojny Światowej
- Przegranie dużej wojny, bez okupacji (np. Niemcy podczas I Wojny Światowej)
- Polityczna transformacja, rewolucja lub niestabilność (przypadek upadku ZSRR)
- Fragmentacja podmiotowości politycznej (imperium Osmańskie i Autrowęgierskie po I WŚ)
- Akceptacja swojego spadku znaczenia (Niderlandy, które swego czasu były mocarstwem globalnym)
- Opuszczenie przez jedną lub dwie strony rywalizacji, by skupić się na innym wyzwaniu (W. Brytania i Francja sprzymierzające się przeciwko wzrostowi Niemiec)
- Wygaszenie rywalizacji przez obie strony, by lepiej obsługiwać interesy narodowe (znowu Wielka Brytania pod koniec XIX wieku i początku XX – stopniowo godząca się z rosnącymi Stanami Zjednoczonymi bez rozpoczynania wielkiej wojny)
Mazarr, myśląc o Chinach, od razu odrzuca opcje wojny, czy okupacji jako że byłby to scenariusz najczarniejszy. Odrzuca więc punkty: 1, 2, 3 i 4. Z pozostałych trzech dróg stara się uformować potencjalną ścieżkę dla obu rywali.
Co one obejmują składniki takiej receptury? Jakąś formę zmiany na szczycie władzy w jednym lub obu stolicach bez pogrążenia państwa w chaosie. Nowa władza zmienia optykę na konflikt i przekracza rubikon myślenia o niej, jako o grze o sumie zerowej. Motywacją oprócz własnego przekonania, że przeciągła rywalizacja nikomu nie pomaga, mogłyby być inne zagrożenia. Niekoniecznie geopolityczne, ale np. środowiskowe, społeczne, czy technologiczne.
Co powstaje z takiej mieszanki? Obie strony dalej będą rywalizować w wielu obszarach i patrzeć na siebie podejrzliwie, ale niekoniecznie będą zbroić się i wyczekiwać nadchodzącej wojny gorącej. Taka „chłodna współpraca” mogłaby przypominać Brytyjczyków i Francuzów po resecie w następstwie wojen napoleońskich, albo perspektywę Brytyjczyków na Niemcy podczas Zimnej Wojny. Opcjonalnie mogłoby to nieść elementy stosunków amerykańsko-japońskich lat 1970 i 1980, kiedy Tokio i Waszyngton ostro rywalizowały w szeregu obszarów, by współpracować w innych.
Takie podejście wymaga zmiany optyki zarówno w USA, jak i w Chinach. Amerykanie musieliby spróbować nie dusić rozwoju Chin na każdym polu, gdzie mają ku temu możliwości. Przydałoby się również nie sugerować, że ich celem jest zmiana reżimu. Chińczycy jednak też mieliby pracę domową do wykonania. Miłym gestem byłoby zaprzestanie wspierania wspierać reżimów jawnie burzących ład światowy i wzywających do upadku USA. Ład światowy, w obrębie którego przypomnijmy Chiny doszły do swojej dzisiejszej pozycji.
Chiński autor Feng Zhang nazwał potencjalne, nowe chińskie rozdanie „etycznym racjonalizmem”, który mocniej czerpałby z tradycji konfucjańskiej. Chiny Zhanga miałyby podejmować się roli przywódczej, ale z traktowaniem innych, mniejszych graczy systemu z respektem. Dzisiejsze Chiny w oczach Chińczyka są egoistyczne, a bezrefleksyjne podejście do realistycznego realizowania polityki zagranicznej osłabia moralny wizerunek Chin w oczach świata i Chińczyków. Nie wiadomo właściwie jakie wartości współczesne Chiny chcą promować. Czy na pewno te realizowane w Pjongjangu, Mińsku, Moskwie, czy Teheranie?
Czy jednak taka idealistyczna zmiana jest możliwa? Mazarr jest optymistą:
„Choć taka radykalna transformacja może wydawać się niezwykła, nie byłaby ona niczym niezwykłym z historycznego punktu widzenia. Rewolucyjna i ekspansjonistyczna Francja stała się potęgą status quo w XIX wieku. Imperialistyczna Japonia z lat trzydziestych XX wieku stała się pokojową Japonią handlową lat siedemdziesiątych. Współczesne Chiny dokonały już skoku od radykalnego rewolucyjnego awanturnictwa do napędzanej globalizacją, szybkiej industrializacji. W porównaniu z tym, sugerowana tutaj zmiana nie jest szczególnie radykalna.”
Autor zatem uważa, że rywalizacja skończy się, kiedy oba mocarstwa dojdą do konkluzji, że zwyczajnie im ona nie służy, a interesy obu stolic będą lepiej obsłużone w momencie obniżenia eskalacji. Albo przynajmniej wierzy, że taki koniec najlepiej służyłby obu narodom.
A zatem – czy wojna systemów i klasyczna forma zwycięstwa ryzykująca ciągły wzrost napięć, czy może realizowanie narodowego interesu przez ograniczenie domen rywalizacji, i próba przekroczenia rubikonu „gry o sumie zerowej”. Niezależnie jaką drogę podejmą oba mocarstwa ich rywalizacja z pewnością kiedyś się skończy. To co dzisiaj wydaje nam się zamrożonym status quo odejdzie w niepamięć, najpewniej zastąpione innym palącym problemem do rozwiązania. Statystyka pokazuje, że stanie się to jeszcze za życia większości z nas. Pytanie tylko czy w pierwszym dniu „nowego świata” hegemon i jego system pozostanie bez zmian, czy odda palmę pierwszeństwa państwu, które wierzy że jego powrót na szczyt to powrót do naturalnego biegu rzeczy tego świata.
Źródła:
- https://foreignpolicy.com/2024/03/31/us-competition-china-great-power-cold-war/
- https://foreignpolicy.com/2024/06/24/usa-china-biden-xi-taiwan-competition-ccp-war/
- https://www.foreignaffairs.com/united-states/no-substitute-victory-pottinger-gallagher
- https://engelsbergideas.com/essays/imagining-the-endgame-of-the-us-china-rivalry/
- https://thediplomat.com/2022/09/xi-jinpings-endgame-for-america/
- https://foreignpolicy.com/2023/12/15/does-america-have-an-endgame-on-china
- https://time.com/6971329/us-china-new-cold-war/
- https://www.cnas.org/publications/reports/disorderly-conduct
- https://www.wsj.com/economy/the-u-s-finally-has-a-strategy-to-compete-with-china-will-it-work-ce4ea6cf